W odróżnieniu do premiery pewnego pamiętnego skeczu w okrągłym 1970 roku, teraz wszyscy spodziewali się Hiszpańskiej Inkwizycji. Co więcej, nie było wątpliwości, że skecz z papugą będzie, a w menu nie zabraknie mielonki. Tylko Ministerstwo Głupich Kroków zaprezentowało trochę głupiej, lecz popatrzmy na reaktywację gigantów komedii od jasnej strony.
Zyskali dozgonny szacunek od świata za brak poszanowania do kogokolwiek. Błaznowali nawet na pogrzebie dawnego kompana. Od kiedy pamiętam, marzyłem o powrocie tych sukinsynów, choć wydawało się to niepotrzebne i mało realne. Powiem tak. Gdyby rok temu ktoś mnie zapytał, czy wierzę, że się reaktywują, odrzekłbym, że nawet jeśli, to już nie byłoby to. Ale czy chciałbym? Oczywiście! I tak oto tych pięciu starych pierd...w zdecydowało się znów połączyć siły i – co najpiękniejsze w tej przewrotnej historii – zrobili to wyłącznie dla kasy. Jawnie i bezczelnie. Co wszakże nie oznaczało, że bez entuzjazmu. Wystarczyło zebrać z powrotem tych kilka, często antagonistycznych charakterów, by wzniecić wybuchową mieszankę raz jeszcze. Przy wzajemnych śmiechach i chichach.
Można się żachnąć, jak w ogóle można było coś takiego zrobić bez Grahama Chapmana, ale pamiętajmy, że przecież czwarta seria Latającego Cyrku zrealizowana bez Johna Cleese’a również miała rację bytu. Podobnie krótkotrwałą jak „Live (mostly)”, ale zawsze. Ostatni taki przypadek odbył się w Royal Albert Hall w prawie-pełnym składzie (zabrakło właśnie tandemu Chapman-Cleese) na uroczystości ku pamięci zasłużonego dla MP George’a Harrisona w pierwszą rocznicę jego śmierci, 29 listopada 2002 roku.
Jakiś czas temu pewna osoba nieźle wkurzyła Pythonów, a swoimi roszczeniami miłośnikom brytyjskiego humoru wyświadczyła przysługę nie lada. Któż mógł przypuszczać, że do porządniejszego zjednoczenia załogi doprowadzą nie miliony fanów, ani inny zmarły kolega, lecz jeden koleś? Jest nim Mark Forstarter, który upomniał się o milion dolarów zaległych przychodów należnych mu z tytułu sukcesu musicalu „Spamalot”, jako że jest on produktem pochodnym „Monty Pythona i Świętego Graala”, którego był producentem niemal 40 lat temu. Ta upersonifikowana kula u nogi była powodem utraty grubego hajsu, którą piątka artystów postanowiła spłacić pojedynczym występem 1 lipca w ogromnej hali O2 w Londynie. Nikogo nie zdziwiło ogromne zainteresowanie, lecz sprzedaż 20 tysięcy biletów na ten koncert w czasie 43,5 sekundy musiało zawrócić w głowie niejednemu. Grupa zdecydowała się na dołożenie 4 kolejnych dat występów, a te wyprzedały się w ciągu godziny. Ostatecznie zgodzono się na 10 występów. Tyle dobrego – a wszystko dzięki sprytnemu biznesmenowi. Były, co prawda, jeszcze dyskusje na temat tournee bądź występu w Nowym Jorku, lecz (o dziwo!) możliwość dalszej współpracy udaremnił najmilszy człowiek Brytanii, Michael Palin.
Na zaskakującą wiadomość zareagowałem niemałym zaskoczeniem. Sądziłem, iż może to być typowa podpucha – koniec końców zupełnie pasująca do charakteru działalności Brytyjczyków. Jednak nikt deklaracji nie odwoływał, a teraz już chwilowe zespolenie przeszło do historii. A moje sutki nabrzmiały rozkoszą. I mogłem po wielu latach sięgnąć znów po pamiątkową, niemiłosiernie już wypłowiałą koszulkę z drugiego polskiego zlotu Miłośników Monty Pythona ’03, choć sumienie nakazywałoby ubrać się na tę okoliczność w coś bardziej szykownego. Trudno.
Początkowo, wskutek sprawdzonych wieści, obudził się we mnie romantyczny idealista zdeterminowany, by pojechać do Londynu. Po chwili jednak przytomnie doszedłem do wniosku, że nie muszę w ten ani żaden inny sposób udowadniać swojej miłości dla Pythonów. Co prawda, sumienie gryzło mnie przez następne pół roku, lecz nie zmieniłem decyzji. Mówiłem sobie, że rozsądniej będzie zostać na wygodnym miejscu w ojczyźnie (gdzie zakładałem obejrzenie spektaklu na DVD najprędzej w listopadzie 2014), zamiast oglądać z oddali ledwo-co w czasie rzeczywistym. Ku mojemu zaskoczeniu szansa projekcji nadarzyła się trzy miesiące przed czasem i to na wielkim ekranie dzięki sieci kin Cinema City – polskiemu monopoliście, jeśli chodzi o pokaz ostatniego pythonowskiego triumfu. Jeszcze przed seansem właściwym (osobistym świętem wręcz!), sięgnąłem po zakulisowy dokument BBC z cyklu „Imagine”, mianowicie „A teraz coś z raczej podobnej beczki” („Monty Python: And Now For Something Rather Similar”), lecz starałem się unikać relacji i amatorskich rejestracji dania głównego, by nie psuć sobie zabawy całkowicie.
W odróżnieniu do fabularnych dzieł Pythonów, na którymi pieczę sprawował przede wszystkim Terry Jones, główną odpowiedzialnością za „Live (mostly)” należy obarczyć Erica Idle’a. Na ironię zakrawa fakt, że nowym przodownikiem stada została osoba o najlepszym zmyśle managerskim z całej szóstki; studiująca wszelkie umowy dokładniej od pozostałych. I to on również zapomniał (albo tylko chciał zapomnieć) o wkładzie nieszczęsnego producenciny. Być może jako główny twórca „Spamalot” czuł większą odpowiedzialność za całe zamieszanie (pozostali członkowie MP nie uczestniczyli w przedsięwzięciu). Gdyby nie jego smykałka do musicali, to 3-godzinne widowisko pewnie nigdy by się nie zmaterializowało. Ślepych purystów mogła nieco znużyć wspomniana śpiewna otoczka, lecz trzeba obiektywnie stwierdzić, iż Pythoni zmierzyli się z (odrobinę) nową dla siebie formułą. Jednakże mały pech wciąż nie opuszcza Erica… o tym za chwilę.
Rozpoczęli od „Lam”. Nietrudno wyobrazić sobie, dlaczego wybrali akurat ten skecz (bo jest wesoły, łatwy, debilny i rozśpiewany), ale trochę żal, bo na jego miejsce znalazłoby się gros lepszych „chętnych”. Jednakże Idle zrobił co w swojej mocy, by upchnąć jak najwięcej sztandarowych numerów (dlatego Patafian pojawił się w możliwie najkrótszym gagu). Spektakl miał opierać się na starych kawałkach, ale obok nich miały się pojawić także nowe partie, a tego byłem ciekaw niezmiernie. Zastanawiałem się, czy będą uwzględnione ewentualne wpadki, przerwy w spektaklu? Czy prykom nie popieprzą się dialogi, czy zadyszki nie dostaną? Okazało się, że są w wybornej formie intelektualnej. Co wszak nie przeszkodziło pomylić się tam i ówdzie.
Idle wyraźnie dominował. Zaśpiewał wszelkie partie solowe poza jednym istotnym fragmentem. Na szczęście nie powtórzono sytuacji z „Live At Hollywood Bowl”, gdzie zastąpił kolegę Palina. Drwal jest tylko jeden! I co najlepsze, okazało się, że mocny głos Najmilszego mimo wieku brzmi bardzo dobrze. Pod względem wokalu to chyba jego najlepsze podejście ze wszystkich wersji. Publiczność nagrodziła go największym rykiem. Jednak co wyszło raz, nie musiało się udać za każdym razem, dlatego na szczególne uznanie zasługuje główny pythonowski śpiewak. Poza swoim typowym repertuarem przez siebie (współ)komponowanym („Bruce’s Philisophers Song”, „I Like Chinese”, „Galaxy Song”), przejął także mikrofon na czas „Every Sperm Is Sacred”. Pozostałe pieśni („Sit On My Face”, „Spam Song” czy tegoroczną nowość – niezwykle chwytliwe „Silly Walk Song”) wykonał chór tancerzy, a wprowadzenie do każdego z aktów stanowiły wiązanki klasycznych pythonowskich melodii w wykonaniu Orkiestry Zmodyfikowanej Genetycznie pod przewodnictwem Johna Du Preza (współodpowiedzialnego za piosenki i muzykę do „Sensu życia” oraz współautora – obok Idle’a – musicalu powstałego na kanwie „Żywotu Briana”, tj. „Not A Messiah – He’s a Very Noughty Boy”).
Na nieszczęście głównego maestro, ktoś znowu skradł mu show – choćby jego odrobinę. To, co wyprawiał najbardziej znany Python, wymaga osobnego akapitu (i trochę). John Cleese, z wyraźnie przeforsowanym gardłem (chyba już permanentnie), bezpośrednio przed pierwszą kwestią tego wieczoru parsknął śmiechem w idiotycznym skeczu „Lamy”. Ale to nic w porównaniu z kolejnymi wybrykami. W „Chrupiącej żabce” roześmiał i zamotał się, a następnie prosił o przypomnienie miejsca, w którym skończyli, a wszystko to wykonał z ujmującą gracją. Podobnie było w przypadku najśmieszniejszego momentu wieczoru – papugi (pożenionej z serem). Wcale nie jestem specjalnym fanem tego akurat skeczu, ale niespodziewane wtręty odnośnie gazety „Daily Mail” (jako odwet za nieprzychylną recenzję pierwszych spektakli), miły gest w stronę „doktora Chapmana” oraz improwizowane przekomarzania z Palinem niemal przyprawiły mnie o łzy. Zgoła inne łzy skłonny był wycisnąć podniosły finał w postaci „Always Look On The Bright Side Of Life”…
Ekstrawagancja Cleese’a? Być może. Zdaje się, że dobrze się bawił w znanym towarzystwie i zbytnio się wyluzował. A może to zwykła skleroza? Tak czy owak, trzeba mieć talent, żeby niedociągnięcia obrócić w zalety. Cóż za ironia, że cieplej będziemy wspominać drobne niewypały niż podejścia bezbłędne. Dla porównania, Palin nie dość, że podpowiadał Cleese’owi, to parokrotnie również nie wytrzymał, ale błyskawicznie zdołał ukryć rozbawienie, zachowując profesjonalizm. Z ważniejszych niewypałów, to jeszcze tylko Idle’owi przeszkadzał sztuczny wąs… Ale dywagacje ze świata rzeczywistego nie skończyły się na naczelnym „Daily Mail”. Zarówno prztyczek w programy podróżnicze Palina, jak i drwina z liczby rozwodów Cleese’a były równie trafione. Czekało się na następne. Na daremno.
Najbardziej ciekaw byłem zachowania Terry’ego Gilliama. Cudownie się patrzyło na jego zaraźliwy entuzjazm – bodaj największy wśród uczestników. Ten, najczęściej stojący w cieniu Python, jakby miał wreszcie sposobność przyznania się przed światem: „tak, byłem jednym z nich”. Tak jakby „poważny”, 74-letni reżyser mógł wreszcie poszaleć; jak gdyby cofnąć się do dzieciństwa. Wierzę, że z niekłamaną radością zrobił z siebie Patafiana. Teoretycznie jego aktorska rola w przedsięwzięciu mogła zostać zwiększona, zważywszy, że jakoś trzeba było wypełnić pustkę po odejściu nieodżałowanego Grahama Chapmana. Największym wkładem okazała się jednak imponująca inscenizacja wykonana pod jego kuratelą (szczególnie w zestawieniu z niskobudżetowym wystrojem oryginalnego LCMP). Ponadto na większość projekcji pomiędzy właściwymi atrakcjami składały się właśnie jego animacje. Jedna z nich była nawet pretekstem do całkiem odważnego żartu z samego Władimira Putina. Za to nikt nie spodziewał się Gilliama… grającego na pianinie! W ten oto sposób świeżo upieczony reżyser oper („Opętanie Fausta”) wykonał z mistrzem ceremonii „Piosenkę o penisie”. Melodię przejął szybko chór, dodając „od siebie” zwrotki traktujące o waginie i tyłku. Pozostałe nowe fragmenty pojawiające się sporadycznie również miały zaledwie łącznikowy charakter – na nowe, odrębne scenki próżno było liczyć. Przeważały w nich dowcipy pikantne, a za swego rodzaju puszczenie oka do Chapmana mogły uchodzić liczne żarty z homoseksualizmu, ale czy Pythoni kiedyś od nich stronili?
Dominował repertuar zaczerpnięty z serialu, ale pojawiły się akcenty z „Żywotu Briana” (wiadomo-jaka-piosenka) i „Sensu Życia” (również wiadomo-która-piosenka wraz z rozmową ją komentującą). Setlista momentami niebezpiecznie pokrywała się z line-upem koncertowego wideo „Live At The Hollywood Bowl” („Ostatnia wieczerza”, „Albatros”, „No nie?”, nieco odnowiona „Czwórka z Yorkshire” czy skecz „Sędziowskie cioty”, który przez wzgląd na sflaczałe ciała Palina i Idle’a mógł być jeszcze bardziej niesmaczny, ale dzięki temu nabrał jakby dodatkowego uroku) i składanki „A teraz coś z zupełnie innej beczki” („Taniec szeregowych”, „Pearl Harbor”, „Księgowy”). Powtórzono by i „Ministerstwo głupich kroków”, gdyby Cleese był w stanie wykonać karkołomne akrobacje. Na złość nie doczekałem za to sławetnego monologu Idle’a. Na wysokości Bruce’ów napięcie siadło najbardziej (powiało żenadą polskich kabaretów), ale poza „Szantażem” (i może „Hiszpańską Inkwizycją”) większość występów należałoby zaliczyć do udanych. Choć spektakl był nieporównywalnie bardziej widowiskowy niż „Hollywood Bowl” (zdjęcie po prawej), to szkoda jednak, że nie pokuszono się o inny repertuar, gdyż w dużej mierze zaserwowano nam powtórkę z rozrywki – dosłowniej niż moglibyśmy chcieć. Tak mówię na wypadek, jeśli rozważaliby kolejną reaktywację i brali moje zdanie pod uwagę.
Zastanawiałem się, czy pozostali przy życiu Pythoni porwą się na skecze z istotnym wkładem aktorskim Chapmana. W końcu nikt nie lubił pośmiać się tak bardzo jak on. No, może poza kapitanem Johnsonem. Otóż się szarpnęli. Gdy partia była dłuższa, często zastępował go Jones („Kłótnia”, „Pingwin”), pojedynczo Idle („Anna Łoś”) i Palin („Protestanci”), a wrażliwcem na wdzięki Chrupiącej Żabki i innych łakoci pozostał Gilliam. Gdy postać przez niego niegdyś odgrywana znajdowała się na dalszym planie („Hiszpańska Inkwizycja”), wykazać mógł się niejaki Samuel Holmes, któremu powierzono zdecydowanie najbardziej odpowiedzialne role spoza ścisłego pythonowskiego teamu (m.in. główny głos „Piosence o mielonce”). Raz nawet doszło do tego, że zastąpiono nieboszczyka… kobietą. Carol Cleveland, nawet dobrze wykonując robotę, swoją grą tylko udowadnia, że Chapman pozostaje niezastąpiony. Wszak nikt tak nie skrzeczy jak G(r)ay. Tym niemniej, szefunio Eric tak wszystko zgrabnie poskładał, że prawie można było zapomnieć, iż jednego delikwenta ewidentnie brakuje. Jego twarz ukazywała się często na telebimie, a głos raz po raz się do nas odzywał. Nawet zaśpiewał zza światów „Christmas In Heaven”, którą szybko przejął Holmes. Ale w ramach projekcji pojawiali się też i pozostali Pythoni – i to najczęściej z materiałów archiwalnych. Mnie brakowało jeszcze tylko jednego nieobecnego, acz wciąż żywego – Neila Innesa, którego życzyłbym sobie jako chapmanowskiego zamiennika.
Na scenie pojawili się również goście. Mike Myers i Eddie Izzard trochę żenowali, próbując podlizać się gospodarzom, ale szczerze rozbawił fragment ze słynnym Stephenem Hawkingiem (nawiasem mówiąc równolatkiem Jonesa), który sprzeciwia się stanowisku fizyka, Briana Coxa. Po wybrzmieniu zwrotki „Galaxy Song” w jego wykonaniu, siedząca na widowni żona naukowca, podniosła triumfalnie jego bezwładną rękę.
Rozczarowującym aspektem wydarzenia w największej mierze były zbyt liczne projekcje – zresztą w większości użyte już podczas serii koncertów w Hollywood Bowl („Głupie olimpiady”, „Mecz filozofów”, „Taniec z policzkowaniem rybami”). Ostatecznie zobaczyliśmy właściwie 3 równe części: piosenki+skecze+projekcje. Mogło się czasem wydawać, że Pythoni poszli po linii najmniejszego oporu, ale nie chciałbym wygłaszać aż tak skrajnych sądów. Tym niemniej w całkowitym rozrachunku archiwalia odgrywały niebezpiecznie dużą rolę, jak na show „na żywo”.
Pozostaje jeszcze „kwestia polska”. Jako, że Tomasz Beksiński na własne życzenie nie doczekał reunionu ukochanej trupy, istniała obawa, iż jego następca/czyni może spartolić rozrywkę, chyba że zdecydowano by się zacytować oryginalne przekłady zmarłego kolegi po fachu. Wybrano oczywiście pierwszą opcję i wyszło nieźle, aczkolwiek ci, wychowani na wcześniejszych tłumaczeniach, zawsze będą narzekać.
Większego zgrzytu dostarczył nam sam organizator. Mianowicie zinterpretował „trzygodzinny występ z półgodzinną przerwą” jako 210 zamiast 180 minut, co okazało się najbardziej traumatycznym doznaniem tego wieczoru. Jednakowoż przy całym zamieszaniu przytomnie postanowiono skrócić przerwę o połowę, co niewątpliwie było decyzją słuszną. Resztę jednak pozostawiono bez zmian. Przed wydaniem na DVD warto będzie poprawić parę niuansów wizualnych (falujący obraz – skutek upałów?) i błędów montażowych (kamera nie uchwyciła reakcji chóru drwali na treść piosenki, a widzowie w kinie nie wiedzą, co takiego zrobił „Bruce” Gilliam, że zmuszony został opuścić scenę).
*
Przedstawieniem tym Monty Python dobił do całkiem okrągłej liczby 45 lat działalności. Oczywiście liczonej bardzo przychylnie dla jubilatów, bo większość z tego okresu została przemilczana przez członków, szczególnie od czasu śmierci Chapmana przed 25 laty. Choć z oczywistych względów nie mógł on uczestniczyć w najnowszym przedsięwzięciu, to właśnie jego nazwisko pojawiło się jako pierwsze – nawet przed smutnym szyldem „Monty Python (1969-2014)”. Nie był to czczy hołd, bo dla Pythonów dotychczasowym najważniejszym argumentem przeciw reaktywacji był właśnie brak jego osoby – nie tyle nawet jako scenarzysty, co Grahama-aktora.
Patrząc na pozostałych przy życiu pierników starszych niż świat, po którym stąpają, ma się błogie, ale i nienaturalne uczucie nagłego powrotu do dzieciństwa. Doskonale znane, acz pomarszczone twarze odgrywały bowiem materiał, na którym się wychowywało. Skecze te znamy na pamięć, ale jakże przyjemnym doświadczeniem było przeżyć je raz jeszcze. W formie jakby nowej, acz przecież doskonale przyswojonej i przewidywalnej.
Nie ulega wątpliwości, że te 10 występów stanowiło przeżycie bardziej sentymentalne niż artystyczne, stąd ciężko oceniać go w tej drugiej kategorii. W moim odczuciu, dla niezaznajomionych z całym zjawiskiem MP, seans jest właściwie niewskazany. To modelowy przykład podróży sentymentalnej – zarówno dla twórców, jak i fanów. Chęć obejrzenia ponad 70-letnich prychów była podyktowana raczej życzliwą ciekawością niż autentyczną nadzieją na katharsis. Dlatego gros tej relacji napisałem jeszcze przed seansem. Ha! Piss Off!
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA.
Autor: Filip Cwojdziński