Czołówka wygląda zachęcająco. Bardziej współczesna muzyka na wejście wydaje się nawet ciekawsza niż ta pojawiająca się zazwyczaj w produkcjach Woody’ego Allena. Później jednak już można będzie zatęsknić za charakterystycznym oldschoolowym nowoorleańskim jazzem. Aż dziw, że niejeden widz brał „Casanovę po przejściach” za najnowszy film okularnika.
Tym niemniej rola sprawia wrażenie specjalnie skrojonej pod Allena. Nawet „żydowskość” w postaci ortodoksyjnych „pejsowiczów” prześladuje go na każdym kroku – jakby na zasadzie życzliwej drwiny ze strony scenarzysty-reżysera. Jednak film nie ma tak żwawego tempa, ani jakiegoś podwójnego dna - charakterystycznych dla obrazów tego bardziej znanego nowojorczyka. Nie mówiąc już o ich cesze definicyjnej – w produkcji Johna Turturro nie uświadczymy zbyt wiele zabawnych momentów. Wszak nie zamierzam filmu krytykować tylko dlatego, że nie jest taki, jakby go skręcił inny reżyser - choć muszę przyznać, że ciepło się robi na sercu, gdy widzę TEGO reżysera. Dopiero teraz przyszło mu odegrać rolę poczciwego (i wyjątkowo nie-aż-tak-gadatliwego), choć wciąż mocno filozofującego dziadzia. Do tego celu nie musiał nawet opuszczać ukochanego Nowego Jorku.
Również w zderzeniu z wcześniejszym dorobkiem Turturro, „Casanova” wypada nieszczególnie. Zdecydowanie nie jest tak ciekawy i specyficzny jak jego jedyny powszechnie dostępny film– dosyć nietypowy, mocno rozerotyzowany musical „Romance & Cigarettes”. Choć cechuje „Casanovę” podobnie stonowany charakter zdjęć: dominują brązy i pokrewne im barwy. Allen też ma słabość do takich kolorów, lecz wszystko się u niego zawsze cudownie mieni – tutaj nawet ranek wygląda jak wieczór.
Fabuła rusza od pomysłu, by Murray (Allen) załatwił doktor Parker (Sharon Stone) i jej mężowi trójkąt z jakimś mężczyzną – oczywiście nie za darmo. Murray prosi o pomoc zaprzyjaźnionego Fioravante (Turturro) i udaje mu się go przekonać. Interes dynamicznie kwitnie, więc Fioravante prędko zostaje męską dziwką (czy jak woli nazywać ów stan oryginalny tytuł – żigolakiem), a spryciarz Murray jego alfonsem. Fabuła rozwija się wesoło, acz mocno przewidywalnie. Świeżoupieczony żigolo ma oczywiście rozterki natury moralnej, lecz Murrayowi zbyt prędko udaje się go przekonać, że wszystko jest w porządku. W końcu kochaś do wynajęcia trafia na całkiem atrakcyjną, acz szczerbatą damę, której wcale nie musi „obsłużyć”, by zadowolić - i tym gestem dogłębnie poruszyć. Aż chce się sparodiować opisy dystrybutorów komedii romantycznych, pisząc: „Czy odnajdą miłość?”.
Czegoś wyraźnie brakuje. Obraz sprawia wrażenie, jakby chciał zostać nawet nie komediodramatem, a poważną komedią – i to mało pieprzną jak na obraną tematykę. Otwarte zakończenie poniekąd ratuje ten skromny film.
Autor: Filip Cwojdziński