Może powinienem zacząć od tego, że film ten nie był moim osobistym wyborem. Właściwie, to sam nigdy bym się na niego nie zdecydował. Produkcja ukazuje wszystko, czego ja w kinie unikam. Sceny walki, elementy fantastyki? To zupełnie do mnie nie trafia. Do tego moja odwieczna niechęć do seansów o wschodnich sztukach walki, z azjatyckimi wojownikami w rolach głównych. Wisienką na tym niesmacznym torcie niech będzie fakt, że film musiałem obejrzeć w znienawidzonym przez siebie formacie 3D, który po raz kolejny do mnie nie przemówił. W pewnym momencie wolałem odłożyć trójwymiarowe okulary, robiąc przy tym wielką przysługę moim oczom, które widocznie, tak jak ja, nie są pozytywnie nastawione do tego typu eksperymentów.
„47 roninów” to film o samurajach, którzy w imię honoru i lojalności wobec swojego pana, są wstanie złamać panujące prawo. Główny bohater, Kai (Keanu Reeves) to „mieszaniec” – jak mówią o nim mieszkańcy przedstawionej w filmie wioski Ako. Nie jest samurajem, a więc nie ma takich samych praw jak oni. Podążając jednak za kolejnymi scenami filmu, dowiadujemy się, że ostatecznie może on stanąć w ich szeregu, aby wspólnie przezwyciężyć siły wielkiego wroga. Jak tu z resztą rezygnować z jego usług, kiedy okazuje się, że ów Kai mógłby swoimi mocami zabić wszystkich, żyjących na świecie wojowników.
I tu zaczyna się problem, który dla większości kinomanów nie jest do przyjęcia. Nie każdy bowiem z łatwością przymyka oko na to, że główni bohaterowie przezwyciężają nawet najtrudniejszych rywali, a ostrza noży czy mieczy nigdy nie goszczą w ich umięśnionym ciele. W przypadku tej produkcji, nie jest to co prawda aż tak zauważalne, jak choćby w filmach akcji z udziałem Arnolda Schwarzeneggera czy Stevena Seagala, ale i tak pozostawia komiczne wrażenie. Mogę jednak choć trochę wybronić scenariusz tym, że jest to obraz z gatunku fantasy, gdzie oprócz nieśmiertelnych wojowników, spotkamy również m.in. kobietę zamieniającą się w lisa, czy smoka. Nie patrząc moim wrażliwym na fantastykę okiem, jestem wstanie stwierdzić, że wszystko zachowane jest w granicach „normy”.
Co do samych efektów specjalnych, też nie mogę mieć zbyt wiele do zarzucenia. Nic w tym dziwnego w czasach, gdzie rozwijająca się technologia naprawdę wzbudza podziw. Po raz kolejny nie przekonałem się jednak do wersji filmu w trójwymiarze. Efekt 3D robi na mnie dobre wrażenie tylko na początku seansu, gdzie staram się po raz kolejny przekonać siebie do magii tego typu dodatków. Potem zazwyczaj cała ta zabawa, która kosztuje mnie kilka złotych więcej, nie sprawia mi oczekiwanej przeze mnie frajdy. Pomimo to zaryzykuję stwierdzenie, że ci, którzy choć raz odkryli zalety korzystania ze specjalnych okularów, nie obejdą się bez smaku i tym razem.
Pomimo, że jest to produkcja amerykańska – fakt, że występujący w filmie azjaci biegle posługują się językiem angielskim, jest dla mnie niedopuszczalny. Twórcy, decydując się na to, z pewnością kierowali się tym, że pierwszoplanowy aktor - Keanu Reeves, nigdy nie będzie wstanie spełnić językowych oczekiwań Japończyków. Producenci „47 roninów” zapewne zrobili również wielką przysługę swoim rodakom, którzy chętniej obejrzą film, słysząc swoją ojczystą mowę.
W mojej recenzji wiele negatywnych słów na temat tej produkcji. Nie mogę jednak jednoznacznie stwierdzić, że film nie podobał mi się. Powiedzmy, że spełnił moje minimalne oczekiwania, które ustaliłem sobie przed seansem, dodając, że od początku nie spodziewałem się fajerwerków. Uważam, że miłośnicy przygodowych filmów z elementami fantastyki, odnajdą pozytywne aspekty tego obrazu i nie będą żałować wydanych pieniędzy. Ja osobiście zachwycony nie jestem, ale to z pewnością wynika z mojego indywidualnego nastawienia do tego gatunku.
Autor: Marek Plutowski