Film rozpoczyna się krótką sekwencją, w której główna bohaterka, Selene (Kate Beckinsale), opowiada o historii swojego życia. Nie, nie jest to cała historia, lecz tylko ta, która została przedstawiona w poprzednich czterech filmach. Ostatni film z serii „Underworld” powstał cztery lata temu, ale twórcy uznali, że to wystarczająco dużo byśmy mogli zapomnieć o wydarzeniach z poprzednich części. Wydaje mi się, że podobną formułę powinni zastosować w szóstej odsłonie, bo „Wojny krwi” po prostu chce się wyprzeć z pamięci.
Cała seria to idealny przykład tej, której jakość można zakreślić na wykresie matematycznym równią pochyłą w dół. Pierwsza odsłona zaczęła z wysokiego pułapu, przedstawiała wieloletnią wojnę między wampirami i Lykanami, wewnątrz której znalazła się Selene. Nasze oczy cieszyła elegancja i gracja wampirów, ale jednocześnie ich hierarchia i rządzący. Grany przez Billa Nighy’ego Viktor ze swoim głosem z głębin idealnie pasował do roli, nic więc dziwnego, że aktor odgrywał ją jeszcze dwa razy. Za kamerą pierwszych dwóch części stanął Len Wiseman, debiutant, ale pokazał, że wie co robi. W kolejne zakradał się już lekki chaos, misz-masz, czego apogeum mogliśmy zobaczyć w „Underworld: Przebudzeniu”. Obiecująca historia o tym, jak ludzie dowiadują się o odwiecznej wojnie, została stłamszona przez zbytnie spowolnienia i nadmiar kulawych dialogów. Jednak nic nie mogło nas przygotować na „Wojny krwi”.
Za sterami piątej odsłony stanęli Anna Foerster oraz Cory Goodman. „Underworld” to pierwszy film, za kamerą którego stanęła Foerster, wcześniej pojawiała się w napisach końcowych jako reżyserka odcinków seriali. Natomiast scenopisarska filmografia Goodmana zaczyna się na „Księdzu” i kończy na „Łowcy czarownic” – oba filmy należą do kategorii tych, które należy omijać. Ich pracę nad „Underworld: Wojny krwi” mogę z czystym sumieniem uznać za grafomanię. Żadne nie miało bladego pojęcia co robi.
Zarówno w scenariuszu, jak i reżyserii nie ma nic zaskakującego, wręcz przeciwnie, film jest przewidywalny do bólu.
Selene jest wciąż ścigana. Tym razem zarówno przez wampiry, jak i Lykanów. Ludzie, którzy byli ważną częścią „Przebudzenia”, ani widu, ani słychu. Wampiry ścigają ją za zdradę, której się dopuściła, zabijając Viktora, natomiast Lykanie, cóż, prócz tego, że są wrogami wampirów to jeszcze poszukują jej córki – hybrydy, pół-wampira pół-wilkołaka, której krew może obdarzyć kogoś niesłychaną mocą. Podczas gdy starszyzna Wschodniej Enklawy barykaduje się za murami pilnie strzeżonej fortecy, nowy lider Lykanów, Marius (Tobias Menzies), mobilizuje ich siły, by przypuścić zmasowany atak – coś, co się jeszcze nie zdarzyło, gdyż chaos i dezorganizacja były domeną wilkołaków. Wciąż twierdzi, że potrzebuje krwi hybrydy, aby raz na zawsze zakończyć wojnę (jak się później okazuje, Lykanie świetnie sobie poradzili bez krwi hybrydy, a cała ta śpiewka była po prostu machiną napędzającą fabułę, lecz w gruncie rzeczy nic nie znaczącą).
Zarówno w scenariuszu, jak i reżyserii nie ma nic zaskakującego, wręcz przeciwnie, film jest przewidywalny do bólu. Jedno uwypukla błędy drugiego. Jest to widoczne najczęściej na końcu każdej sceny i ujęcia – w momentach, kiedy oklepane dialogi ustępują miejsca przedstawieniu kolejnego wątku. Nie ma w nich napięcia ani żadnego logicznego porządku. Następne sceny pojawiają się znikąd, zaś decyzje bohaterów nie mają żadnego oparcia w tym, co dzieje się na ekranie. A jest to jeden z największych grzechów w filmach, kiedy twórcy zaniechają utrzymania ciągu przyczynowo-skutkowego. To wręcz grzech kardynalny.
Jest więc coś dobrego w tej produkcji? Nie. Scenografia nie przedstawia sobą nic nowego, czego nie znalibyśmy wcześniej. W większości przypadków jest to zwyczajna scenografia zbudowana na potrzeby filmu, rzadko kiedy mamy do czynienia z otwartą przestrzenią. Kostiumy również nie powalają, Selene wciąż biega w lateksie. Gra aktorska sztywniejsza być nie mogła (głównie to zasługa Theo Jamesa, który udowadnia mi, że jest słabym aktorem, grającym na dodatek w słabych filmach). Od strony technicznej również nie jest różowo. Zdjęcia są zrobione bez wcześniejszego zapoznania z tematem i były po prostu kręcone; twórcy nie pofatygowali się nawet o znalezienie lepszych sposobów na wydobycie więcej ze scen, a montaż cięty jak w filmach o Jasonie Bournie jedynie uwidacznia braki w tym zakresie. Z serii „Underworld” powstała niekończąca się filmowa telenowela. Rzadko się zdarza, że nie chcę poznać końca, którejś z nich. W tym przypadku tak jest, a wszystko to za sprawą braku jakiegokolwiek talentu ze strony Foerster i Goodmana.
Film obejrzany dzięki uprzejmości kina Cinema City Krewetka
__________________________________________________________________________________________________________________