Zgrabnie zrealizowany, choć nachalnie „bombastyczny”, dokument o okropnym zjawisku. Najnowszy film Morgana Spurlocka, twórcy „Super Size Me”, dotyczy najbardziej topowego obecnie boysbandu na świecie, One Direction – wielkich przegranych programu X Factor. Dla niezaznajomionych z twórczością 1D dobra wiadomość: dokument zawiera śmiertelną dawkę ich bezpiecznych, plastikowych melodii w odstraszających, mięczackich aranżacjach.
Seans to kopalnia banalnych, wyświechtanych frazesów o wspólnym marzeniu bycia sławnym, podkreślających zespołową przyjaźń i podobne sprawy. Wiecie – od pucybuta do milionera, taka sytuacja… Żadnych trudnych tematów. Co prawda metraż próbowano jakoś odgórnie uatrakcyjnić (scena z połowem ryb), ale nie zdało to egzaminu. Wciśnięto nawet sportowe rozgrywki młodzieńców, ale scena z telefonem od rodziców w podzięce za kupno domu jest doprawdy żenująca. Piejące nastolatki na „This Is Us” i tak będą miały niezłe używanie, ale za parę lat z trudem i wielkim rumieńcem zażenowania przyznają, że jarali się tym filmem w 2013 roku.
Produkcja przybliża kulisy zespolenia składu dzięki słynnemu jurorowi Simonowi Cowellowi który jest producentem tegoż obrazu. Oczywiście od pierwszych sekund bohaterowie pokazują jacy to są fajni i wy-lu-zo-wa-ni. To żartownisie skorzy do wygłupów i psot. One wszystkie pewnie zostały wyreżyserowane. Szkoda tylko, że widza to w ogóle nie śmieszy. Spurlock usiłował chyba stworzyć zakulisowy klimat charakterystyczny dla słynnego dokumentu z kręgu kina bezpośredniego braci Maysles „What’s Happening! The Beatles In The U.S.A” (dostępnego dziś jako „The First U.S. Visit”). Tamten dokument nabrał szczególnego znaczenia dopiero po latach. Kiedyś bagatelizowany, spisany na straty jako typowy produkt o krótkim - jak błyskawicznie wypalająca się popularność typowych ówczesnych zespołów - terminie ważności. Dziś cieszy jako surowy wgląd w (pozorną) intymność oraz dowód magnetycznej osobowości i intelektu członków najbardziej znanego kwartetu świata. Lecz jakoś ciężko ekscytować się obecnymi, niezbyt zajmującymi uwagę, jednosezonowcami. Historią niegodną zobrazowania - przynajmniej jeszcze nie teraz. Kuriozalne przy całym porównywaniu 1D do Fab4 jest pominięcie… spektakularnego podboju Ameryki przez liverpoolczyków. Rozumiem, że film promujący grupę musi być dla nich bezkrytyczny, ale nie trzeba do tego zakłamywać historii.
Również w tytule dzieła dokonano małego przegięcia – po to, by mogli się choć przez moment bezkarnie popluskać w chwale króla popu? Niestety film nawet nie dotknął poziomu wciągającego „This Is It”, który dokumentuje przygotowania do trasy, którą Michael Jackson nie zdążył pożegnać się z fanami. Większe wrażenie robił już nawet bardzo jednostronny portret Justina Biebera „Never Say Never”, bo tamten dzieciak wydawał się naprawdę utalentowany, choć własna muzyka mu nie wychodzi. 1D z kolei wydają się bandą wesołkowatych lalusiów, którym się poszczęściło. Młodzieńców o przyjemnych głosach, nastawionych bardziej na sukces komercyjny, niż artystyczny. Co więcej, ich piosenki okazują się ostatnio plagiatami (raz utworu The Who, raz Def Leppard, którzy to wspaniałomyślnie i jednogłośnie przymykają ucho na te „występki”).
To jeszcze nic. Film zawiera pewien komponent propagandowy. Ulizani do granic (nie)możliwości członkowie zespołu kreowani są na… anarchistów i buntowników; że niby coś niebezpiecznego tkwi w ich muzyce… Przykro się patrzy na Martina Scorsese bezpośrednio chwalącego ich piosenki. Może po prostu chciał być miły przez wzgląd na córkę? Ja ze swojej strony życzę im tylko ciekawszych utworów.
Autor: Filip Cwojdziński