Na papierze to przedsięwzięcie może wydawać się mało atrakcyjne, ale Danny Boyle – autor dzieł miary „Trainspotting” czy „Slumdog. Milioner z ulicy” – znowu wyszedł z trudnego zadania obronną ręką.
„Steve Jobs” słusznie nie podrabia konceptu wcześniejszej, łopatologicznej biografii jednego z dwóch najpopularniejszych komputerowców świata. O ile boleśnie przewidywalny, przypominający zgrzebne kalendarium „jOBS” Joshuy Michaela Sterna (z Ashtonem Kutcherem w roli wiodącej) był dostosowany dla tych, którzy nie mieli bladego pojęcia o losach niestrudzonego założyciela Apple’a (jakby żywcem wyjętych z tandetnego amerykańskiego snu), tak boyle’owska wersja przeznaczona jest raczej dla tych, którzy jego biografię już nieco znają – inaczej trudno się połapać w niuansach, aluzjach, a nawet w sednie opowieści. Niestety umożliwiło to twórcom nagięcie faktów (przede wszystkim Joanna Hoffman/Kate Winslet/ – prywatnie córka reżysera Jerzego Hoffmana, a w filmowej rzeczywistości chodzące sumienie przywódcy Apple – nie była jego współpracowniczką przez aż tak długi czas). Mamy za to okazję lepiej poznać jego niełatwy charakter – jakkolwiek nie byłby on przekłamany lub adekwatny do rzeczywistości. W każdym razie jest on bardziej wiarygodny, niejednoznaczny – i po prostu „Steve Jobs” lepiej funkcjonuje jako samodzielny utwór filmowy, nawet w oderwaniu od autentycznego życiorysu bogacza. Niczym portretowana przez siebie postać, Boyle uczy się na błędach naiwnej konkurencji i prędko wyciąga wnioski, przechytrzając konkurencję.
Jeśli „Steve Jobs” to teatr telewizji, to hermetyczny i zdecydowanie duszny, gdyż niemal doszczętnie zamknięty we wnętrzach biurowców. Jakikolwiek by on jednak nie był, ewidentnie kręci się wokół jednego aktora: budzącego lęk, wybitnie inteligentnego (niemal) tyrana – bezwzględnego i nieznoszącego sprzeciwu, lecz charyzmatycznego szefa Apple. Wodza, który nie boi się ryzyka i wszelkich kontrowersyjnych innowacji; traktujący swe ukochane dzieło niezwykle personalnie. A współpracownicy to zaledwie skaczące wokół niego pacynki. No, prawie. A centralna postać funkcjonuje w tym układzie stale na pełnych obrotach.
Filmowy Jobs to człowiek – nomen omen – pracy. Zdawałoby się, że pośpiech i życie w ciągłym napięciu dla niego stan permanentny, lecz scenarzysta w swym wyrywkowym portrecie umyślnie wybrał wyjątkowo gorące terminy: kolejno są to trzy trzykwadransowe przygotowania „za pięć dwunasta” do głośnych premier: Macintosha (1984), firmy NeXT (1988) oraz iMaca (1998). Nie przeszkadza mu to być zdecydowanym, pewnym siebie, bezgranicznie wierzyć w swoje dzieła i walczyć o ich sukces do ostatniej krwi. Pozornie oglądamy więc jego zmagania w czasie rzeczywistym, choć nieprawdopodobne jest, by kluczowe sprawy załatwiał w takim pośpiechu i akurat wtedy. Mamy zatem do czynienia z jawną filmową „inscenizacją” kulisów tych uroczystości aniżeli ich dokładnym odwzorowaniem – co jednakowoż świetnie się sprawdza w formule filmowej.
„Dobrzy artyści kopiują. Wielcy kradną” – te słowa Pabla Picassa pojawiają się z „Piratach z Krzemowej Doliny” (zrealizowany z przymrużeniem oka telewizyjny obraz z 1999 roku o Jobsie i jego największym konkurencie, Billu Gatesie) i spokojnie mogłyby uchodzić za motto życiowe Steve’a Jobsa, lecz nie powtórzono ich w obrazie Boyle’a. I faktycznie trudno nie nazwać ojca Apple’a swego rodzaju cwaniakiem, który w dużej mierze dorobił się (finansowo i „artystycznie”) na talencie i pracy innych – tych, którzy realizowali jego bujne fantazje pozornie niemożliwe do osiągnięcia. Tym niemniej nie sposób odmówić mu daru wizjonerstwa, a tym bardziej zapału, z jakim usiłował (właściwie na granicy terroru) wdrożyć swe śmiałe pomysły w życie: zabłysnął bowiem przede wszystkim jako kontrowersyjny (wiele jego posunięć były katastrofami finansowymi), ale na dłuższą metę jednak skuteczny strateg firmy Apple. Zresztą zuchwała „amerykańskość” bije zarówno z poetyki seansu, jak i z postawy samych bohaterów.
O ile poprzedni biopic jechał na tanim sentymentalizmie, tak nowy korzysta niego jedynie subtelnie. Na dobrą sprawę nie poznajemy prywatnego oblicza tytułowej postaci. Ba, po lekturze boyle’owskiej wersji biografii skłonni jesteśmy uwierzyć, iż adoptowane dziecko, które wyrosło na komputerowego geniusza niemal całkowicie pozbawił się życia uczuciowego. Za jego – swoją drogą bardzo niezdrową – namiastkę w życiu dorosłym służą napięte, urywane relacje między nim a matką Lisy, która nie ma wątpliwości, że to ich wspólne dziecko. On jednak nieprzekonywająco usiłuje odrzucić te zarzuty, choć wcześniej nazywa następcę Apple II imieniem nieślubnego dziecka, a następnie okłamuje dziewczynkę w żywe oczy, tłumacząc termin „przypadkowa zbieżność”. Uważanemu za geniusza wizjonerowi brakuje wyobraźni i wyczucia w życiu prywatnym. Jako oschły, nieprzystępny fan Boba Dylana i Joni Mitchell woli wdawać się w popkulturowe dysputy niż angażować się jako pełnoprawny rodzic. Choć nie jest też skończonym draniem: nie szczędzi dorastającej dziewczynie uwag i potrafi pomagać, lecz nie od razu.
Chciał być taki czy musiał? Ambitny Steve pozostaje postacią niejednoznaczną. O ile „jOBS” był rajdem przez jego życie zawodowe – od trudnych początków w garażu aż po ponowne przejęcie sterów firmy – tak skupiający się wyłącznie na wyrywkach z niego obraz Boyle’a można traktować jako portret psychologiczny, a przynajmniej psychologizujący. A Hollywood uwielbia upadłych – było nie było – geniuszy: wielkie gwiazdy wystawione na widok publiczny, które w życiu osobistym pozostają małymi człowieczkami. Dlatego, by uzyskać poruszający obraz, nie trzeba było uciekać się do ukazania ostatnich lat życia naukowca (w których śmiertelna choroba w końcu pokonała jego – zdawałoby się niestrudzony – organizm). Choć i w sentymentalnym wątku docierania się ojca i córki czyhało sporo niebezpieczeństw.
Niewiele brakowało, a przedsięwzięcie można byłoby podsumować jako typowy, kolejny już łzawy filmu o dorastaniu. Dzieło przed łatwą katastrofą ratuje nie tylko hipnotyzujący Micheal Fassbender, lecz przede wszystkim dynamicznie zrealizowany pierwszorzędny scenariusz Aarona Sorkina („Moneyball”, serial „Newsroom” czy „The Social Network” Davida Finchera – obraz o innym cybernetycznym spryciarzu, Marku Zuckerbergu, założycielu Facebooka) z błyskotliwymi dialogami, za którymi ledwo można nadążyć. Zresztą cały metraż jest na tyle intensywny większość ujęć wygląda na dwugodzinny zwiastun złożony z samych najciekawszych momentów seansu. Trudno uwierzyć, ale to działa.
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA. ZOBACZ REPERTUAR >>
Autor: Filip Cwojdziński
Ocena (1-5): 4.5
_____________________________________________________________________________________
STEVE JOBS
STEVE JOBS
CZAS TRWANIA: 122 min.
GATUNEK: biograficzny
PRODUKCJA: USA 2015
POLSKA PREMIERA: 13.11.2015
REŻYSERIA: Danny Boyle („Slumdog. Milioner z ulicy”)
OBSADA: Michael Fassbender („Zniewolony. 12 Years a Slave”),
Kate Winslet („Titanic”)
ZWIASTUN:
_____________________________________________________________________________________
ŹRÓDŁO:
materiał dystrybutora United International Pictures Sp z o.o.