Gdyby nie pewien tragiczny fakt spoza świata przedstawionego, „Bardzo poszukiwany człowiek” pewnie utonąłby w zalewie innych produkcji 2014 roku. Tak się nie stanie, gdyż po raz ostatni na wielkim ekranie zdążył zaprezentować się niezrównany Philip Seymour Hoffman. Ciekawe jednak, czy zdoła wypłynąć choć odrobinę na powierzchnię podsumowań bieżącego roku. Nie wydaje się.
Ciężko nie wodzić oczami za – jak zawsze elektryzującym – Hoffmanem bez świadomości, że oto oglądamy trupa. I naprawdę trudno nie żałować, że już się go w kolejnej roli nie zobaczy. Nawet w przypadku „Bardzo poszukiwanego” ma się wrażenie, że bonusowo zszedł zza światów, by odegrać pożegnalną rolę szefa jednostki antyterrorystycznej, Günthera Bachmanna (choć w dniu premiery na Zachodzie miał przed sobą ostatnie dni życia). Gra naturalnie i niezwykle przekonująco. Wpatrujemy się w jego zmęczoną twarz i próbujemy rozgryźć poszczególne emocje skrytego i niejednoznacznego bohatera, które kotłują się w jego głowie – nie tylko pod wpływem nadużywanego alkoholu. Nie wiemy nawet, czy ma życie prywatne, czy zostało ono całkowicie pochłonięte przez wykonywaną pracę? Fabuła próbuje być równie frapująca, lecz Hoffman zza grobu kradnie projekcji show wcale się przy tym nie narzucając, nie popisując.
Film po prostu sprawia wrażenie „małego” kina. Nie ma co się nastawiać na wielkie widowisko. Widzów prędzej przyciągnie jego kameralna, szeptana otoczka szpiegowskiego thrillera dosyć bliska „Szpiegowi”, opartego również na powieści Johna le Carre. Akcja kręci się wokół tajemniczej postaci muzułmanina Issy Karpova (Grigoriy Dobrygin), Czeczena na uchodźctwie w Hamburgu, a każdy z kręcących się wokół niego postaci ma względem niego inne zapatrywania. Większość jednak (ze względu na wyznanie) najchętniej uznałaby go za terrorystę. Większego napięcia doszukamy się w „asekuracyjnych” relacjach między rozgrywającymi o różnym poczuciu etyki, niż w samych działaniach, w których skądinąd łatwo się pogubić. Bohaterowie bowiem nie ufają sobie nawzajem, co wkrótce ma doprowadzać do kolejnych zwrotów akcji. Nawet głębsze uczucia rodzą się bardzo powściągliwie i ostrożnie. Próbują ze sobą współdziałać (jednocześnie nieco się podkopując) jakby trzy frakcje, a do ostatniego momentu rozwiązanie wydaje się być już przesądzone…
Anton Corbijn wyraźnie idzie drogą bliższą poprzednikowi, jakim jest obraz „Amerykanin” z George’em Clooneyem, niż rewelacyjnej biografii „Control”. Tak czy siak, trochę spuścił z tonu. Wydaje się nawet, że słynny fotograf czołowych muzyków rockowych większy nacisk położył na samą historię niż zdjęcia, dlatego pod względem wizualnym seans nie jest tak atrakcyjny, jak dwa poprzednie dzieła. Za to z pozytywnych względów zwraca uwagę ścieżka dźwiękowa (wszak nazwisko Corbijna najbardziej kojarzone jest wideoklipami). Ciężko jednak znaleźć innych „winnych” odrobinę niższego poziomu. Realizacja dobra, aktorstwo dobre (bez zaskoczeń w przypadku takich tuzów, jak Hoffman czy Willem Defoe)… Corbijn swój temat (swojego człowieka) może i znalazł, ale bardziej zajmującej formuły – już nie.
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA.
Autor: Filip Cwojdziński