Nie od dziś wiadomo, że bracia Coen muzykę lubią. Pełno jej było w „Ladykillers” (remake’u komedii kryminalnej „Jak zabić starszą panią” z 1955 roku) i „Bracie, gdzie jesteś”, ale dopiero ten obraz można byłoby uznać za ich film muzyczny. Nie tylko dlatego, że folkowe piosenki odgrywają istotną rolę i pojawiają się nader często - również pod względem tematyki film traktuje o profesji muzyka. Przy okazji to też dosyć nieszablonowe kino drogi.
Śpiewający gitarzysta daje występ w piwnicy, ale jak na film przystało – w piwnicy mocno wystylizowanej, zbyt idealnej, by w nią uwierzyć. Mało która speluna (na którą wnętrze chyba pozuje) wygląda równie zachęcająco? Wierzymy za to bezgranicznie w wykreowany świat, choć np. taka stacja metra także niezbyt rzetelnie imituje dworzec z Nowego Jorku z początku lat 60. Obraz cechują stonowane, trochę oniryczne, zamglone zdjęcia o ciepłej tonacji z dominującymi brązami, ale kupujemy jednorodny, przewrotnie hipnotyzujący klimat głównie dzięki wciągającym, sentymentalnym piosenkom, czasem wręcz (umyślnie) odrobinę głupkowatym, acz nieodparcie wciągającym („Please Mr Kennedy”, do powstania której przyczynili się T-Bone Burnett, aktorzy występujący w tej scenie oraz reżyserzy). Jakby napisanym już dawno temu, a nie dopiero współcześnie, na potrzeby kinematografii.
Otrzymujemy też szczyptę humoru – mniej niż dotychczas w produkcjach braterskiego kolektywu. Nie będą to jednak gagi czy cięte riposty, a sytuacyjny humor subtelny i ironiczny. Dlatego Coenowie niemal anonimowemu bohaterowi każą mijać się z folkową ikoną, Bobem Dylanem. Jednak bardziej niż samą historią, bardziej bawią się formą, która przybrała opowieść. Jednak czynią to w bardziej subtelny sposób niż kolega postmodernista, Quentin Tarantino, który tworzy przede wszystkim sztukę dla samej sztuki, zasypując widzów zbyt licznymi nawiązaniami, umożliwiając sobie kolejne okazje do wielkich i pustych zgryw na ekranie. W „Inside Llewyn Davis” ta sama scena bowiem tworzy klamrę kompozycyjną. Wersja rozpoczynająca z wieńcząca seans różni się perspektywą i kontekstem. Coenowi grają w ten sposób na nosie widzowi, ale wygrywana melodia go urzeka i chętnie się jej poddaje. Nawet jeśli nie wszystkie frazy pociągnięto do końca.
Jednak dla innych widzów te same perypetie Llewyna mogą okazać się rozczulające. Jest on nie tyle nieudacznikiem życiowym, co najzwyczajniej ma w życiu pecha. Pechowcem, który nawet nie kupuje kota w worku, co go dostaje. Jemu poświęca się sporo miejsca w większości recenzji, więc i ja mu poświęcę mu akapit. Albo dwa.
Rudy kot pojawił się jako „bohater epizodyczny” już w bardzo typowej, niewybaczalnie słabiutkiej komedyjce „Gambit” na podstawie scenariusza braci Coen. Tutaj postać zwierzaka i jego psoty urastają do lejtmotywu seansu. Kot zdaje się być próbą sprostania odpowiedzialności, która niespodziewanie spada na barki artysty jakby z rąk filmowego boga, czyli braci Coen. Być może to trening przed widmem opieki nad dzieckiem w niedalekiej przyszłości. Czyżby bogowie pragnęli ukarać wolną duszę artysty?
Rudzielec wymyka się tak bardzo, jak Llewyn usiłuje się wymknąć zwykłemu, stabilnemu życiu, które wciąż na niego czyha, próbuje dopaść i skutecznie usidlić. Davis jednak nie chce się podporządkować. Nie chce czy nie umie? Wydaje się bowiem, że pragnie pozostać niezrozumiałym outsiderem. Samotnikiem z wyboru. A przy okazji niezłym kanciarzem. Kot jednak nie pozwala o sobie zapomnieć, co znów skłania bohatera do charakterystycznego emploi: wzroku wyrażającego zmęczenie i pesymizm odnośnie stylu funkcjonowania w świecie, który wybrał sam. Brnie więc dalej w niekończącą się tułaczkę pozbawioną stabilności materialnej. Interesujące, że perypetie z kotem jednocześnie są obok głównego wątku, ale jakby nie do końca. Te małe „zboczenia” fabularne nakręcają akcję i nakreślają puentę, która jasne stanie się na koniec, gdy wchodzi nowa-stara scena: to się nigdy nie kończy. Nic się nie zmieni.
Bohater Oscara Isaaca pragnie żyć jedynie muzyką, ale nie potrafi uciec przed życiem. Próbuje zdobyć sławę jako solista. Tuła się po różnych domach, a noclegi naprędce organizuje z dnia na dzień. Nie zna nawet najbliższej przyszłości. Jest przy tym dosyć zgorzkniały. Gardzi potencjalnym hitem jego znajomych, ale szybko potrzebuje kasy, więc nagrywa co trzeba. Natychmiast zgarnia pensję, rezygnując z przyszłych tantiem, czego mógłby wkrótce gorzko żałować, gdyby życie nie zaczęło się walić pod nogami i znalazłby chwilę na refleksję.
Wiecznie zły humor głównej postaci na pewno nie pomaga mu w relacjach z bliskimi, choć ci mają dla niego zaskakująco sporo cierpliwości. Bohater jak już musi, to ściera się przede wszystkim z dawną dziewczyną, histeryczką Jean Berkey (Carey Mulligan nieco przeszarżowała, odgrywając tę rolę) i siostrą Joy (Jeanine Serralles). Tego nie wiemy, ale być może nie dogadywał się również z kompanem z duetu, który postanowił odebrać sobie życie, skacząc z mostu Waszyngtona jeszcze przed rozpoczęciem akcji filmu. Nie ulega za to wątpliwości, że Llewyn nie może pogodzić się ze stratą Mike’a i tenże ból powoduje u niego gwałtowny wybuch podczas spotkania u Gorfeinów (właścicieli kota), gdy Lillian dołącza do wykonania dawnej pieśni duetu, powtarzając partie nieboszczyka. Jakby właśnie zdał sobie sprawę, iż dotarł do momentu, skąd już nie może się cofnąć. Bo już nic innego nie pozostaje? Chyba nigdy wcześniej - w wielu portretach muzyków –zawodu tego nie przestawiono jeszcze jako walki o przetrwanie. Bohaterem targają wątpliwości, czy zostać - podążać za pasją i talentem - choć jest się wykończonym takim trybem życia. To rozterki znane każdemu, kto choć przez chwilę na poważnie myślał o tworzeniu muzyki czy szerzej – sztuki w ogóle.
To film bardzo „normalny”. Na pewno nie tak intrygujący, zajmujący jak najbardziej „popisowe” „Fargo” czy „Burton Fink”, choć znów na warsztat biorą fikcyjną biografię i jakby każą nam uwierzyć w jej prawdziwość. Takich „przyziemnych” bohaterów Bracia (bo chyba ten duet nie planuje przetasowań w sferze płci) właściwie jeszcze nie portretowali. Typowymi ceonowiskimi bohaterami są właściwie tylko ci epizodyczni: John Goodman jako Roland Turner i Garrett Hedlund jako Johnny Five. Cwane persony znikąd. Starzy Coenowie wracają na moment wraz z kapitalną sceną „męskiej kłótni” między tymi cwaniakami. Dosyć żartobliwą, a na pewno przegiętą w pewnym sensie. A Goodman jak zawsze powala – nawet, gdy sam nie trzyma pionu. A splot dziwnych zdarzeń, będący ich udziałem, przywodzi na myśl „Big Lebowskiego”. Znacznie bardziej pozytywnym, prostolinijnym charakterem jest postać Jima Berkeya. No i proszę, jak świetnie aktorsko spisał się tu Justin Timberlake – bo pod względem muzycznym obyło się bez zaskoczki. Czy wszyscy spodziewaliby się po piosenkarzu takiej naturalności przed kamerą?
Dzięki zastosowaniu dosyć niespiesznej narracji w pełni wybrzmieć mogła muzyka – o wiele lepsza niż w niedawnym przechwalonym filmie (a przede wszystkim przecenionym soundtracku) „W kręgu miłości”. To właśnie ścieżka dźwiękowa, za którą współodpowiedzialny jest świetny odtwórca głównej roli, Isaac, powinna dostać – nomen omen - Oscara. Szkoda, że się tak nie stało. Seans wydaje się wręcz zbyt krótki jak na swoje 105 minut. Przede wszystkim nastrojem, ale także metrażem, bliski jest udanemu wspólnemu portretowi jednego z najważniejszych bardów przełomu lat 60. i 70. oraz jego synowi Jeffowi, muzykowi działającemu w latach 90., pt. „Greetings From Tim Buckley”.
„Inside Llewyn Davis” to przykra historia, odsłaniająca kulisy trudnej kariery klubowego grajka, szczęśliwie pozbawiona mazgajstwa. Jednak oglądając ją po raz drugi, wciąż zastanawiam się w czym tak naprawdę tkwi jej siła, która zjednoczyła krytyków. Wciąż nie mam niezbitego dowodu. Niewątpliwie ujmuje jej niepowtarzalny klimat. To on sprawia, że do filmu będzie chciało się wracać.
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.
Autor: Filip Cwojdziński