„Sędzia” – Big boys (don’t) cry

W Ameryce dramat sądowy ma wieloletnią tradycję, a jego model gatunkowy i rządzące nim reguły pozostają zasadniczo niezmienne. Prawnicy występują w nim najczęściej w dwóch rolach. Pierwsza to sprytny, bezwzględny karierowicz, gotowy sprzedać duszę diabłu za wygraną sprawę (jak Keanu Reaves w „Adwokacie diabła”), druga to szlachetny, nieskazitelny moralnie prawnik o złotym sercu (Atticus Finch z ekranizacji „Zabić drozda”). „Sędzia” w zasadzie nie wymyka się tym regułom i nie jest żadnym punktem zwrotnym w przedstawianiu zawodu prawnika i procesu sądowego.

 

Główny bohater – Hank Palmer znany i odnoszący sukcesy nowojorski adwokat, przyjeżdża w rodzinne strony na pogrzeb matki. Na miejscu okazuje się, że jego ojciec – sędzia przechodzący na emeryturę, zostaje oskarżony o zabójstwo mężczyzny, którego niegdyś sądził. Skonfliktowani ojciec i syn zostają zmuszeni, aby wspólnie wypracować linię obrony, a przy tym zmierzyć się z burzliwą, rodzinną przeszłością.

 

Widzowie, którzy spodziewają się trzymającego w napięciu, pełnokrwistego dramatu sądowego, będą mocno rozczarowani, bo akcja „Sędziego” od początku chyli się mocno ku melodramatowi i brakuje jej dynamiki. W filmie nie znajdziemy więc efektownych popisów i mów końcowych na sali sądowej (jak chociażby ta z „Czasu zabijania”), czego moglibyśmy się spodziewać po plakacie.

 

Schemat goni tutaj schemat. Po pierwsze, dobry adwokat musi pochodzić z prowincji i być przysłowiowym „złym chłopcem”, mającym za młodu zatargi z prawem.  Po drugie, po powrocie do rodzinnego miasta natychmiast spotyka miłość z dawnych lat, która w dodatku okazuje się mieć dorosłą, urodziwą córkę. Co więcej, podczas pobytu w urokliwej Indianie, bohater doznaje objawienia, że nie odnajduje się w wielkomiejskich klimatach, a w głębi duszy jest prostym, wiejskim chłopakiem. Takich zapożyczeń i scenariuszowych kalk jest niestety o wiele więcej. Zostajemy więc przeprowadzeni przez wszystkie konieczne etapy przemiany bohatera – od cynicznego karierowicza do ckliwego mężczyzny o gołębim sercu. 

 

Byłoby to zapewne nużące i miałkie, gdyby nie iskrzenie między dwoma głównymi bohaterami oraz urok postaci, granej przez Roberta Downeya Jr.  Najmocniejszą stroną filmu są ich niewymuszone, błyskotliwe potyczki słowne, którymi wypełniony jest scenariusz - w ustach Roberta Duvalla nawet zwykłe słowo „fuck” nabiera innego wymiaru. Są tu też sceny obfite w świetny humor sytuacyjny, gdzie reżyser świadomie kpi z amerykańskiego wymiaru sprawiedliwości i rządzących nim stereotypów, i to dzięki nim, da się przełknąć fabularną miałkość.

 

Film Dobkina raz bawi, raz wzrusza i jest przy tym dobrym filmem na niedzielne popołudnie, dając nam psychiczny komfort i ukojenie, ale  nie oszukujmy się – nie takie jest zadanie tego typu kina.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz


Załóż własną stronę internetową za darmo Webnode