CZĘŚĆ II – POETA
Pisząc drugą część tego artykułu, w moim odtwarzaczu muzyki włączyłem sobie cztery wyjątkowe albumy. Albumy przesiąknięte magią, jaką jest muzyka sama w sobie, ale również niewypowiedzianym pięknem, które emanuje niesamowitą poetyką uchodzącą z jakiegoś źródła. Te albumy stworzyli czterej kompozytorzy, każdy z nich otrzymał w swoim życiu statuetkę Oscara: są to Ennio Morricone, Hans Zimmer, James Horner oraz Alexandre Desplat. Co łączy tych muzyków, prócz pasją do swojego zawodu? Terrence Malick oraz jego filmy. Przygotowując się do części "Poeta", chciałem jak najbardziej się wczuć w naturalny spokój i głębię poetyki, jaką ten reżyser operuje, a skoro każdy jego film traktuje zgoła o czym innym, oraz ewolułuje styl Malicka – chciałbym opowiedzieć trochę o każdym z nich.
BADLANDS I NIEBIAŃSKIE DNI
Wpierw chciałbym zacząć od pierwszego filmu Malicka. Już w pierwszej części pisałem o uwielbieniu przez krytyków „Badlands”, ale czy prócz perfekcyjnej reżyserii coś jeszcze skrywa się pod tym filmem? Czy owa „poetyka” przechodzi przez filtr kamery już w najwcześniejszym dziele reżysera? Trudno powiedzieć. „Badlands” jak na film z 1973 roku przystało operuje dostępną technologią, dostępną dla artysty filmu niezależnego, przez co możemy mieć wrażenie oglądania zwykłego obrazu, którego głównym wątkiem jest ucieczka przed policją. Ale dla wprawnego oka, oraz z naparstkiem wiedzy o kinie, jesteśmy w stanie odtworzyć film na nowo – spojrzeć w jego głębie.
Terrence Malick obdarza bohaterów wieloma cechami. Głównego bohatera, Kita, poznajemy jako buntownika, którego stylizacji Jamesem Deanem nie można mu odmówić. W lokalnym miasteczku pracuje jako wywoziciel śmieci, lecz jak historia ewolułuje, widzimy wiele stron medalu jego charakteru. Kit jest spokojnym mężczyzną, nie stroniącym od przemocy w obronie swoich idei, jest przeciwnikiem życia w społeczeństwie, w jego kłamstwach i okowach, z których w trakcie filmu stara się wydostać. Jego partnerką zostaje Holly – miejska dziewczyna poznana podczas spaceru w kierunku domu. Jej motywacja jest zgoła inna, jest po prostu zauroczona w buntowniczej postawie Kita, jego włosach, posturze, kiedy pali papierosa. Malick używa romansu jako wzór piękna i poezji, pomimo straszliwych występków, jakie popłeniają bohaterowie. Uczłowiecza ich, pomimo ich, jak inny mógłby to nazwać, zezwierzęcenia. Ucieczka Kita i Holly staje się modelem zarówno odosobnienia, jak i wyrazem tęsknoty za prostszym życiem w świecie bez reguł.
Ale również to w „Badlands” jesteśmy świadkami narodzin stylu Malicka w innym aspekcie – portretyzacja natury, jej kontemplacja, przykładowo kiedy słońce zachodzi, bądź wschodzi, szum traw na wietrze. Te zabiegi artystyczne z czasem zostały poszerzone do wspaniałych, wręcz kultowych scen filmowych w późniejszych filmach. Ową ewolucję widać w „Niebiańskich dniach” z 1978 roku. Malick poszerza swój repertuar narracji i opowieści poprzez, jak to śmiem nazwać, „błądzenie” bohaterów (teraz jest to najbardziej charakterystyczna cecha stylu Malicka), kiedy Richard Gere przechodzi przez połacie zbóż, dotyka źdźbeł oraz myśli nad swoim życiem, ale życiem jako rzeczownik. Zastanawia się czym jest życie, jego własna egzystencja.
Nie tylko ruchy postaci zostają uznane za styl narracji, w głębszym sensie również budowla, jaką jest posiadłość farmera granego przez Sama Sheparda. Ona staje się metaforą dla aktualnego stanu rzeczy w filmie – kiedy stan psychiczny bohaterów pogarsza się, tak się również dzieje z fizyką budynku. Jednakże, choć taka forma jest często stosowana w różnych filmach, Malick do niej nie powrócił. W późniejszych produkcjach nie mamy takiego odwzorowania stanu psychicznego, jako stanu fizycznego. Aczkolwiek Terrence Malick w „Cienkiej czerwonej linii” idzie jeszcze dalej, adaptując dzieło Jamesa Jonesa.
CIENKA CZERWONA LINIA
„Cienka czerwona linia” jest ze wszech miar kamieniem milowym zarówno dla reżysera, kompozytora Hansa Zimmera, jak i dla całego gatunku filmu wojennego. Oczywiście, wiele osób może się ze mną nie zgadzać I to właśnie „Szeregowca Ryana” uznać za wojenne arcydzieło. Jakkolwiek uwielbiam film Spielberga i oglądałem go z chęcią, szczęką na podłodze i trwogą podczas seansu wiele razy, tak film Malicka dociera do zupełnie innego obszaru zadowolenia względem filmu. Proszę mieć na uwadzę, że wiele osób nie uważa „Cienką czerwoną linię” w pierwszej kolejności za film wojenny, ale dramat. Terrence Malick poszedł drugą drogą w projekcji, został wierny swoim własnym spostrzeżeniem i stworzył dzieło unikalne, uniwersalne pod każdą postacią.
Ale gdzie w całym tym moim uwielbieniu znajduje się tytułowa „poetyka”? Z pewnością, podobnie jak w „Szeregowcu Ryanie” nie jest tutaj gloryfikowana śmierć, ale tak jak film Spielberga bardziej zajmuje się braterstwem w czasach wojny, tak film Malicka zajmuje się naturą człowieka, boskich planów oraz drogami Natury.
Jak już wspomniałem wcześniej, coś się zmieniło wewnątrz Malicka na przestrzeni tych dwudziestu lat pomiędzy „Niebiańskimi dniami” a „Cienką czerwoną linią” - kto by się zresztą nie zmienił? Reżyser zgoła zmienił podejście do sposobu narracji w filmie. Nie powiem, że stworzył coś oryginalnego, albowiem wszystkich filmów w historii w życiu nie widziałem, ale z pewnością utworzył z tego coś swojego. Malick od samego początku miał swoją wizję adaptacji i nie chciał jej ukazać jako wielką walkę w wielkim stylu, lecz przede wszystkim wielką walkę z samym sobą na tle gorejącej dookoła wojny. Jednakże nawet te słowa nie oddają w pełni stylistyki oraz klimatu widowiska, albowiem „Cienką czerwoną linię” ciężko opisać przez pryzmat kina wojennego – jest to przede wszystkim blisko trzy godzinny dramat – coś co Sebastian Pytel uchwycił w swojej recenzji:
""Cienka czerwona linia" Terrence'a Malicka to jeden z tych filmów, które wychodzą poza ramy swojego gatunku, tworząc dzieło uniwersalne i ponadczasowe. Nie ma się co oszukiwać – sposób w jaki została zekranizowana powieść Jamesa Jonesa (choćby pod względem mnogości interpretacji czy sprawności realizacyjnej), jest perfekcyjny. Fakty historyczne są tylko pretekstem do filozoficznych rozważań nad egzystenjonalnym losem jednostki, moraną kondycją człowieka oraz złożonością i pięknem natury."
Jednakże nie chciałbym się zanurzać w interpretację, albo analizę filmu, gdyż szybko zamieniłaby się w recenzję, wewnątrz artykułu. Co natomiast chciałbym zrobić, to wywnioskować z głębi kadrów perfekcję Malicka w sposobie narracji oraz poetykę stylistyki, a "Cienka czerwona linia" aż roi się od tych aspektów.
Wizualna poetyckość i mnogość pytań retorycznych – to właśnie taki ton przybrał styl Malicka. Jako cel postawił sobie ukształtowanie filmowej rzeczywistości poprzez zgłębienie myśli oraz uczuć bohaterów kompanii C, dzięki czemu w głównej mierze to właśnie one przechodzą na pierwszy plan, tworząc niezwykłą mozaikę ludzkiego cierpienia i beznadziejności w obliczu tak potężnych sił jakimi są Matka Natura i Boski plan.
PODRÓŻ DO NOWEJ ZIEMI
Dzięki swojemu udziałowi w "Cienkiej czerwonej linii" Malick powrócił do hollywoodzkiej czołówki, potwierdzeniem jest chociażby zdobty Złoty Niedźwiedź za reżyserię. Na nasze szczęście powrót Terrence'a okazał się na stałe, a jego kolejnym filmem była niecodzienna, biorąc pod uwagę styl i realizację, adaptacja przepięknej historii o Johnie Smithie i Pocahontas - film zrealizowany z użyciem naturalnego światła słonecznego.
W "Podróży do Nowej Ziemi" Malick skupia się nie na dramatyzmie kolonialnych zmagań, chociaż i ten motyw jest widoczny, ale na przemijaniu i miłości. Pierwsze jest pojęciem, którego natury nie da się zmienić, zaś drugie wartością uniwersalną. Historia i miłosne perypetie Smitha, później też Rolfa, i Pocahontas wychodzą tutaj, i nie jest to zdziwieniem, na pierwszy plan, owocując niesamowitą infiltracją związku pomiędzy dwiema kulturami i ich przedstawicieli, wszelkich jego niedomówień, kłamstw i nadziei.
Malick po raz kolejny pokazuje na co go stać, oferując nam ucztę dla zmysłów i coś do myślenia albowiem znów jesteśmy bombardowaniami i rozważaniami głównych bohaterów na tematy życia, śmierci, miłości oraz natury i Boga. Niestety problemem samego filmu jest utrzymanie tego samego tonu przez ponad dwie godziny, przez co albo wczujemy się w nostalgiczny klimat, albo zanudzimy na śmierć przez powtarzanie pytań retorycznych, ponurej atmosfery i niezbyt wyzywającego aktorstwa.
DRZEWO ŻYCIA
Przez kolejna lata Malick dopracował swój styl, filozofię, ale przede wszystkim swój kunszt reżyserski, które pielęgnował z każdym filmem niczym ogród. Podróż Malicka przez wszystkie stadia rozwoju, doprowadziła go do punktu, w którym jego myśli zaczęły od razu wiązać się z ekranem, czego świadectwem jest "Drzewo życia" z 2011 roku. Jest to bez dwóch zdań najważniejsze dzieło w dorobku reżysera, ale również jedno z najwybitniejszych dzieł w historii kina.
Film ukazuje historię rodziny O'Brian, a bohaterami są jej członkowie: matka, ojciec i syn Jack. Wszyscy trzej dowiadują się o śmierci najmłodszego członka rodziny w różnych sytuacjach i każdy z nich dostaje swoje chwile by przemyśleć swoje życie na tle tak bolesnych wydarzeń. Zrozpaczona matka szuka pocieszenia, modląc się do Boga, odnajdując piękno chwil spędzonych z dziećmi, ojciec próbuje znaleźć wady w swoim postępowaniu, drodze jaką wybrał by wychować i zdyscyplinować synów, zaś Jack, z żalu, szuka wyjścia z kłamstw i iluzji wolności, jakim jest społeczeństwo w wielkim mieście i świecie megakorporacji.
To nie jest prosty i przyjemny film – ścieżka jaką obrał reżyser jest kręta, rozciągająca się na mile, rozwidlająca w wielu punktach, powodując niesamowitą mnogość interpretacji. "Drzewo życia" operuje tym samym językiem, tak znanym już z "Cienkiej czerwonej linii", ale dopiero w tym filmie w takim aspekcie, jest ona niewymawialnie piękna, nostalgiczna do bólu, powodując u każdego z nas zadumę nad swoim życiem, stanem ducha oraz kondycją świata. Kiedy pisałem o "Cienkiej czerwonej linii" jako dziele uniwersalnym i unikalnym, szczerze miałem na myśli te słowa, lecz "Drzewo życia" jest czymś więcej niż filmem, jest dziełem które wykracza poza granice rozumienia i koncepcji kina, jako formy rozrywki. Bo czymże jest poezja? Rozrywką? Dla niektórch pewnie tak, ale jest to przede wszystkim sztuka pisana przez duże "S", próbą wyjaśnienia sensu życia. Mimo iż film uznawany jest za dziesiątą muzę, to niektóre filmy zatracają się w swojej formie kompletnie, licząc jedynie zyski. "Drzewo życia" jest czystym przejawem sztuki i miłości do kina, Boga, świata i przede wszystkim człowieka.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ARTYKUŁU TUTAJ>>
Autor: Maciej Cichosz
_____________________________________________________________________________________
ŹRÓDŁO:
materiały prasowe dystrybutorów