Myślę, że nikt nie oskarży mnie o przesadę jeśli napiszę, że ubiegłoroczne Oscary były wielkim świętem polskiego kina. W końcu doczekaliśmy się upragnionej statuetki dla filmu pełnometrażowego (statuetkę dla krótkometrażowej animacji wygrał dla nas już w 1983 roku Zbigniew Rybczyński za sprawą swojego wspaniałego „Tanga”): nasza piękna „Ida” otrzymała nagrodę dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego. Dumą napawały także nominacje dla dwóch dokumentów rodzimej produkcji w kategorii najlepszy krótkometrażowy film dokumentalny. W obliczu tych sukcesów rok 2016 w światowym kinie dla naszego kraju prezentuje się nadzwyczaj skromnie: jedynym polskim akcentem jest rola Kate Winslet w „Stevie Jobsie”: w najnowszym filmie Danny'ego Boyle'a aktorka wcieliła się w Joannę Hoffman, córkę polskiego reżysera Jerzego Hoffmana. Tegoroczne Oscary nie dotyczą Polski bezpośrednio, co nie oznacza przecież, że omijają nas emocje z nimi związane.
Pytanie, które od dobrych kilku lat wszyscy zadajemy sobie przed kolejną galą rozdania nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej brzmi „Czy Leonardo DiCaprio otrzyma w końcu upragnioną statuetkę?”. Jestem wielką wielbicielką jego talentu i wciąż głowię się nad tym dlaczego członkowie Akademii nie przyznali mu nagrody już za fenomenalną rolę Arniego w „Co gryzie Gilberta Grape'a?” czy też później, np. za wspaniały występ w „Django”. Ile można płacić za „błąd”, którym w oczach akademików jest zapewne epizod bycia bożyszczem nastolatek po „Titanicu”? Doprawdy, droga Akademio, tak ostentacyjne omijanie pana DiCaprio przy rozdawaniu nagród robi się już nie tyle śmieszne, co niesmaczne, w tym roku proszę się więc zrehabilitować i dać społeczeństwu, ups, to jest Leonardowi, to, na co czeka. Tym bardziej, że w swojej kategorii – moim skromnym zdaniem, oczywiście – odtwórca roli Hugha Glassa bije na głowę pozostałych nominowanych. Jego kreacja została już uhonorowana Złotym Globem i nagrodą BAFTA za najlepszą pierwszoplanową rolę męską (oraz całusem od samej Maggie Smith!); nie ma wyjścia, złoty Oscar musi dopełnić tego obrazu zwycięstwa.
Tyle w kwestii najlepszego aktora pierwszego planu. Jeżeli chodzi o analogiczną kategorię żeńską, to na zwyciężczynię typuję Cate Blanchett za jej wspaniałą rolę w „Carol”. W obrazie Todda Haynesa Blanchett gra zamężną kobietę, która z wzajemnością zakochuje się w nieśmiałej pracownicy domu towarowego (Rooney Mara, również – słusznie! – nominowana). W latach 50. miłość łącząca dwie przedstawicielki płci pięknej była uczuciem zakazanym, a odtwórczyni roli tytułowej Carol wspaniale udało się odegrać rolę kobiety próbującej być sobą w świecie zabraniającym jej być sobą. Gdyby nie zachwycające zdjęcia ukazujące surowe piękno przyrody autorstwa Emmanuela Lubezkiego ze „Zjawy”, na zwycięzcę w kategorii „Najlepsze zdjęcia” również typowałabym „Carol”, którą nakręcono na szesnastomilimitrowej taśmie, co przydało obrazowi urokliwej patyny i okazało się kluczowe dla uchwycenia klimatu lat 50., w jakich to osadzona jest ta opowieść. W obliczu monumentalnego pomnika, jaki wystawił przyrodzie Lubezki przegrana subtelności i delikatności zdjęć Edwarda Lachmana wydaje się być jednak przesądzona.
Zwycięstwo w kategorii „Najlepsza aktorka drugoplanowa” wieszczę cudownej Alicii Vikander, która w tym roku podbiła moje serce dwoma wspaniałymi występami: w „Dziewczynie z portretu” i „Ex Machinie”, filmie, który z niewiadomych przyczyn otrzymał tylko jedną nominację (za efekty specjalne), podczas gdy jego niezaprzeczalnym atutem jest aktorstwo, zwłaszcza pani Vikander, choć nie tylko jej. Odtwórczyni roli Avy została na szczęście dostrzeżona za sprawą swojej kreacji w „The Danish Girl”. I bardzo słusznie. Alicia Vikander pokazuje widzom całe spektrum emocji, których zabrakło niestety Eddiemu Redmayne'owi, zmagającemu się podobno z problemami związanymi z płcią – tą odczuwaną i tą daną. Pisze „podobno”, ponieważ rzekome rozterki Redmayne'a wypadają w filmie niezwykle blado i nieprzekonywająco, podczas gdy Alicia Vikander gra całą sobą, tworząc tym samym postać z krwi i kości, która dla ukochanej osoby jest zdolna do najwyższych poświęceń, choć potrafi też płakać z zazdrości czy nawet nienawiści. Iście oscarowa kreacja. To samo mogę powiedzieć o… wszystkich nominowanych w kategorii „Najlepszy aktor drugoplanowy”. W związku z tym, że wszyscy wyróżnieni w tym roku panowie stworzyli role wyraziste, barwne i zapadające w pamięć nie mam swojego faworyta i będę tak samo świętować zwycięstwo nieokrzesanego Christiana Bale'a („Big Short”), gburowatego Toma Hardy'ego („Zjawa”) czy też wujaszka Sylwestra Stallone'a („Creed. Narodziny legendy”). Panowie, wszyscy jesteście wielcy, chapeau bas!
Podobne odczucia towarzyszą mi kiedy zastanawiam się nad ewentualnym triumfatorem w kategorii „Najlepszy scenariusz adaptowany” (bo za oryginalny Oscara zgarnąć musi „Spotlight” Toma McCarthy'ego, inaczej być nie może – tu muszę zaznaczyć, że ogromnie cieszy wyróżnienie w tej kategorii animowanego „W głowie się nie mieści”, pewnego zwycięzcy w kategorii animowanych pełnometrażówek). Obok omawianej już pięknej „Carol” mamy wzruszający „Pokój”, którego scenarzystom udało się przenieść specyfikę książki pisanej z perspektywy pięcioletniego Jacka na materię filmu nieznoszącego przecież przegadania; mamy „Marsjanina”, którego ekranizację powszechnie uznaje się za lepszą od literackiego pierwowzoru, ale też subtelny, dziewczęcy „Brooklyn” oraz „Most szpiegów”, za którego scenariusz odpowiedzialni byli m.in. bracia Coen. Kto wygra? Walka będzie zaciekła, przyjemnością będzie więc śledzenie jej przebiegu!
Przyznam, że nie poza „Synem Szawła” nie miałam okazji obejrzeć żadnego z pozostałych obrazów ubiegających się o tytuł najlepszego filmu nieanglojęzycznego, wątpię jednak czy którykolwiek film mógłby mierzyć się z dziełem László Nemesa. Jego film jest jak uderzenie pięścią w brzuch – bez znieczulenia pokazuje nam rzeczy, o których wciąż nie mamy pojęcia, a o jakich tak lubimy dyskutować. Nemes swoim filmem nie zadaje pytań, każe nam natomiast patrzeć i współuczestniczyć w wydarzeniach rodem z horroru, które niestety wydarzyły się naprawdę. Wielkie i ważne dzieło bolące jak otwarta rana.
Na koniec zostawiłam sobie to, co najlepsze. Moim zdaniem „Mad Max” zgarnie nie tylko nagrody we wszystkich kategoriach technicznych, ale też okaże się najlepszym filmem 2015 roku, podobnie jak George Miller obwołany zostanie najlepszym reżyserem. „Na drodze gniewu” rozgromi konkurencję tak jak w czasie swojej premiery zdominowało światowy box office i serca kinomanów. Nie oznacza to, że „Zjawa” jest filmem złym. Oznacza to jednak tyle, że wielkie oczekiwania, jakie wiązać się muszą z dwunastoma nominacjami, muszą zostać zawiedzione – życie jest niestety równie brutalne co niedźwiedź grizzly.
Autor: Karolina Osowska