Całkiem prawdopodobne, że ten film na zawsze pozostanie w cieniu „Capote”. Niesłusznie. Omawiany film Douglasa McGratha z 2006 r. ciężko uznać za remake powszechnie uznanego obrazu zaledwie rok starszego, tym niemniej obie produkcje traktują o tożsamych wydarzeniach. W obu wersjach obserwujemy kulisy powstawania książki Trumana Capote „Z zimną krwią”, co oznacza przede wszystkim przeprowadzone rozmowy z dwójką skazanych na śmierć recydywistów. Warto jednak bliżej przyjrzeć się bardziej udanej „podróbce”, gdyż zawiera ona wszystkie najciekawsze elementy, których nie uwzględniono w debiutanckim „pierwowzorze” Bennetta Millera. Za potencjalną popularnością następnika mogłaby przemawiać także atrakcyjniejszy dobór obsady (Sandra Bullock, Jeff Daniels, Gwyneth Paltrow, Isabella Rossellini, Daniel Craig) - widać jednak czasem nawet takie chwyty nie działają.
Choć Phillip Seymour Hoffman zgarnął za swą rolę niezliczoną ilość pochwał (włącznie z Oscarem, który niekoniecznie mu się należał), to jednak jego interpretacja razi (zamierzonym) zmanierowaniem, co zaowocowało nienaturalnością. Nie uważam, żeby bezustanne mówienie w monotonny, pretensjonalny sposób było jakimś wybitnym popisem umiejętności ze strony tego, cokolwiek bardzo zdolnego, aktora. W „Bez skrupułów” w postać Capote’a wcielił się Toby Jones, który manieryczny nie jest (za to porządnie zniewieściały). Tembr jego głosu zależny jest bardziej od komicznej barwy, co z perspektywy widza najpierw zaciekawia lub śmieszy, ale później nie męczy tak jak wersja Hoffmana. Dodatkowo za Jonesem przemawiać może fakt bliższego fizycznego podobieństwa do autentycznej postaci, ale to akurat szczegół.
Zostając przy głównej postaci, stwierdzić należy, że w „Bez skrupułów” lepiej została ukazana jego egoistyczno-dwulicowa natura (tak naprawdę życzył kryminalistom śmierci, by jak najszybciej ukończyć powieść), mitomania (przekłamane wersje wydarzeń), skłonność do ekstrawagancji i mało wiarygodnych przechwałek, ale także i jego wewnętrzna przemiana, czy może raczej zmiana nastawienia do więźnia, Perry’ego Smitha (Daniel Craig), z którym stopniowo się zaprzyjaźnia. Wydaje się, że początkowo faktycznie tylko współczuł na pokaz (wyciągając informacje „z zimną krwią”), a naprawdę związał się z nim emocjonalnie dopiero później. Warto zwrócić uwagę na pominięty w poprzedniku wątek romansu z tym człowiekiem.
Z „Capote” istnieje też taki problem, że bohaterowie jacy wchodzą, tacy wychodzą, co pewnie nie przysparza filmowi szczególnego zainteresowania. I co istotne, film późniejszy jest także odważniejszy w swej wymowie i silniej oddziałuje na emocje widzów. Nie uświadczymy w „Capote” żadnych gwałtownych starć, gdyż reżyser najprawdopodobniej wolał uraczyć nas bezpiecznym dystansem oraz potulnością bohaterów. W ten sposób morderca (Clifton Collins Jr.) mający na sumieniu życie kilku istot jest oczywiście niesłychanie cierpliwy i wyrozumiały, nawet gdy nasz bohater wyraźnie z nim pogrywa, kłamiąc prosto w oczy. Brawa za wiarygodność psychologiczną.
„Capote” to spokojny dramat zapchany niepotrzebnymi chwilami tandetnie pustej melancholii (akurat muzyka w obu produktach jest nieistotna) - mimo identycznych metraży, w wersji z 2006 r. zwyczajnie nie ma na to czasu. To w zasadzie komediodramat, bo takie ramy z reguły lepiej pasują do opisywania biografii. Sama konstrukcja także wydaje się ciekawsza, gdyż dodatkowo oglądamy wspomnieniowe wypowiedzi osób bliskich Copote’emu. Nie twierdzę absolutnie, że „Capote” to film beznadziejny. Po prostu blednie on przy bardzo dobrym (przyznaję – bardziej przystępnym) kawałku kina jakim jest rozkręcający się wraz z projekcją „Bez skrupułów".
Na koniec dodajmy drobną sprawę, która łączy oba obrazy. Choć to portrety zdeklarowanego geja, związek z Jackiem Dunphy nie został wyeksponowany zanadto - jedynie przedstawiony - i bardzo dobrze, bo mógłby to być tandetnie kontrowersyjny chwyt marketingowy. Takie odważne obrazy już były - nie trzeba utorować drogi drugi raz, toteż nawet nietolerancyjni powinni łyknąć obie wersje.
Autor: Filip Cwojdziński