„Nice Guys” poddają się zarówno konwencji buddy movie, jak i filmu sensacyjnego oraz kina noir, jednocześnie błyskotliwie je wszystkie wyśmiewając. Pozornie stanowi zwykłą sensacyjkę, a jednak tak groteskową i wciągająco-zabawną, że aż oderwać wzroku nie sposób. Na szczęście nie jest to obraz debilny, bowiem jego dziwaczność jest w miarę subtelna, a nade wszystko wściekle błyskotliwa.
„Równi goście” to komedia oparta przede wszystkim na humorze językowym, choć niemal równie wiele w niej slapsticku. Odpowiada za nią specjalista od ciętych dialogów, doświadczony scenarzysta („Zabójcza broń”, „Ostatni skaut”, „Bohater ostatniej akcji”, „Długi pocałunek na dobranoc”) i sporadyczny reżyser: Shane Black. W tej ostatniej roli dał się do tej pory poznać przede wszystkim za sprawą trzeciej części „Iron Mana”, lecz ciężko było mu przecież rozwinąć indywidualny styl, kręcąc masowy produkt zniewolony przez konwencje kina superbohaterskiego. Na szczęście dużo wcześniej, bo 11 lat temu, stworzył jeszcze przyzwoity „Kiss Kiss Bang Bang” (grunt, że polscy dystrybutorzy powściągnęli się z tłumaczeniem tytułu, bo jakby on brzmiał – „Buzi buzi bum bum”?). Mimo wielu zbieżności stylistycznych, gatunkowych i fabularnych z tym drugim tytułem (tylko z zabaw autotematycznych zrezygnowano), najnowsze dzieło bije obie poprzednie produkcje na głowę.
„Równi goście” to film wariacki, nieprzewidywalny oraz umiejętnie przegadany.
Jest rok 1977. Dwóch cudacznych detektywów-antagonistów, którzy ewidentnie nie mają równo pod sufitem, a na dodatek nie mogą poszczycić się zbyt chlubną przeszłością, musi połączyć siły w śledztwie dotyczącym zaginionej aktorki porno. Nie chcę używać słów „z przymrużeniem oka”, lecz doprawdy nie sposób traktować poważnie tego pierdołowatego duetu. Pisk Ryana Goslinga w roli roztrzęsionego (nie tylko przez nadmierne spożycie alkoholu) Hollanda Marcha to jeden z highlightów produkcji, a niewzruszony Russell Crowe (wcielający się w nomen-omen gruboskórnego Jacksona Healy'ego) chyba nigdy nie był równie okrąglutki. Zresztą nie tylko oni w prawdziwym świecie wzbudziliby zdumienie, bowiem w opozycji do osobliwego tandemu stoją pyskate, kozackie dzieciaki – zdecydowanie bardziej rezolutne i dziarskie (a nawet bezczelne) niż niepoważni dorośli (szczególnie warto zwrócić uwagę na świetną Angourine Rice występującą jako córka bohatera Goslinga). Zresztą cudownie absurdalne dialogi błyszczą tu za każdym razem („Wiesz, kto ślepo słuchał rozkazów? Hitler”, „porno jest złe”, „z córkami bywa różnie” – to tylko losowo wybrane przykłady nie roszczące sobie prawa do bycia najlepszymi). W jakim innym filmie przybity ojciec pyta córki, czy jest złym człowiekiem, a ta bez wahania odpowiada twierdząco?
Z niewyjaśnionych powodów scenariusz czekał na realizację blisko 15 lat, a wygląda jakby urwał się z lat 90. Niepojęte (czy to możliwe, że intrygi zakulisowe piętrzyły się w równym tempie co te na ekranie?), lecz ostatecznie projekt doprowadzono szczęśliwie do końca. Umiarkowanie szowinistyczne świnie ucieszy zapewne szczypta kobiecej nagości (już na wejście dostajemy ponętną Murielle Telio) – tak przecież charakterystycznej dla poetyki męskiego kina sensacyjnego – a entuzjastów muzyki popularnej czule połechta masa amerykańskich evergreenów („Jive Talking” Bee Gees, „September” Kool and the Gang, „Horse with no Name” America oraz na wejście „Papa was a Rolling Stone” The Temptations), które wespół z świetlistymi kadrami tylko potęgują przerysowany, lecz nostalgiczny obraz wykreowanej tu siódmej dekady ubiegłego wieku.
„Równi goście” to film wariacki, nieprzewidywalny oraz umiejętnie przegadany. Jednocześnie stanowi dowód na to, że kino sensacyjne jeszcze potrafi być ekscytujące, ale i zdrowo posrane. Na szczęście, bo coraz bardziej traciłem nadzieję.
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA-CITY KREWETKA.
___________________________________________________________________________________________________________________________________________