Martin Scorsese potrafi robić filmy. I umie robić dokumenty – muzyczne szczególnie. Ciężko mieć zastrzeżenia do obrazu „Bob Dylan – No Direction Home”, traktującego o początkowych latach słynnego barda, jak i do zręcznie zrealizowanych koncertów The Band („The Last Waltz”) czy The Rolling Stones („Shine A Light”). Kapitalne - choć bardzo proste - jest już samo otwarcie filmu o najmłodszym z Beatlesów. Najpierw ukradkiem obserwujemy głównego bohatera na tle swego legendarnego już ogrodu i zastanawiamy się co właściwie robi, a zaraz później reżyser zadaje swoim gościom pytanie, co powiedzieliby mu gdyby żył – osiągając w ten sposób już na starcie wysoki pułap atencji. Następnie dowcipnie zestawia „All Things Must Pass” ze zdjęciami z epoki, gdy rodził się przyszły Beatles, a wtedy błyskawiczne przechodzi do obecnego wizerunku starszych braci. „Kto zaczyna?” pyta jeden drugiego… Później szczęka już nie wraca do pozycji wyjściowej. Przynajmniej żuchwy fanatycznych wielbicieli Wielkiej Czwórki przez 3,5 godziny wymagać będą specjalnej asekuracji, choć monumentalną całość ogląda się jednym tchem, niemal nieruchomo. Reżyser wyraźnie czuje muzykę swego idola. Widać, że nie jest to dziełko wymuszone pod publiczkę, tylko szczere przedsięwzięcie.
Amerykański twórca nie trzyma się kurczowo chronologii, skacząc po wątkach, ale równocześnie nikogo nie wprowadza w błąd – po prostu stara się nie znudzić widza (wtręt z oglądaniem wykonania „This Boy”). Obrazowi trzeba jednak zarzucić to, że nie zawsze tłumaczy wszystkie zdarzenia, ani nie przybliża wszystkich postaci, dlatego film jest przeznaczony dla zaznajomionych w temacie. Wielu krytykowało film przede wszystkim za nierówną wybiórczość zdarzeń. Nie doczekacie się skrupulatnej relacji od płyty do płyty. Reżyser nie podając żadnych dat, ograniczył się wyłącznie do zdarzeń przełomowych, raczej ze sfery towarzyskiej (plotkarska część mnie w tym momencie żałuje, że nie rozwinięto pewnych niewygodnych, śliskich wątków…). Zastanawiające, że nie zawsze bohatera dokumentu osadza w centrum wydarzeń. Szczególnie pierwsza część sprawia wrażenie portretu nie samego George’a, a jego otoczenia (sporo też wypowiedzi z tego okresu). Faktycznie wydaje się nieraz być sklejką tego, co niespodziewanie wypłynęło z ust rozmówców. Jakby twórca nie do końca przewidział, gdzie to wszystko zajdzie i dał się ponieść – skądinąd słusznie. Skąd właściwie to przeświadczenie, że dokument musi zawierać wszystkie aspekty kariery bohatera, zamiast wybrać tylko te najbardziej interesujące? Trudno nie zgodzić się, że wiele wątków przemilczano (wydanie „Cloud Nine”) albo nie rozwinięto („męskie rzeczy”, o których wspomina Paul McCartney), lecz żadne nie były konieczne Martinowi Scorsese do opowiedzenia historii o duchowości Cichego Beatlesa. Wirtuoz kina rozrywkowego zdecydował się ukazać swojego mistrza jako jednostkę na granicy dwóch światów: mistycznego oraz tytułowego, materialnego. Ta laurka (nikt nie udaje, że jest inaczej) dla Harrisona na szczęście nie popada w tani moralitet o szukaniu sensu życia i Boga, lecz przedstawia osobowość dążącą do wewnętrznej pokory, lecz niekiedy ułomną, bo niekonsekwentną, a przez to bardzo ludzką. W konsekwencji skłania ona do rozpatrzenia jego osoby w korzystniejszym świetle. Nie tylko jako muzyka, którym niewątpliwie był, producenta filmowego, entuzjastę wyścigów rajdowych i brytyjskiego humoru, ale także jako męża, ojca, przyjaciela. To najpiękniejszy aspekt całej opowieści.
Oczywiście zaproszeni rozmówcy wypowiadają się w superlatywach – także pierwsza żona Pattie Boyd czy wdowa po Johnie Lennonie, Yoko Ono. Czasem zakrawa to wręcz na dorabianie przyjaciół Harriemu. Ciężko jednak nie poczuć wzruszenia, gdy jego bliskim łamie się głos na wspomnienie (spodziewanej przecież) śmierci muzyka. Ringo Starr wręcz roni łzy, co szybko i zabawnie skomentował, nawiązując do znanego wywiadu po morderstwie Lennona. McCartneyowi najbardziej będzie brakować jego przyjaźni, miłości i poczucia humoru, a perkusjonaliście Rayowi Cooperowi wciąż z trudem przychodzi wspominanie przyjaciela, choć od śmierci minęła już dekada. Dhani służy jako lektor wczesnych listów ojca, żona Olivia zdradza kulisy zamachu na gitarzystę, a oboje przybliżają jego portret z życia prywatnego. Przedziwnie mówiący i wyglądający Phil Spector objaśnia perfekcjonizm charakterystyczny dla kompozytora w krótkim okresie po rozpadzie Wielkiej Czwórki, a Eric Clapton wybucha śmiechem na myśl, że mógł do nich dołączyć. Tom Petty, lider The Heartbreakers i członek Traveling Wilburys zdradza zamiłowanie kompana do ukulele, a Joan Taylor, wdowa po Dereku Taylorze, opowiada o pierwszych eskapadach narkotykowych. Dwaj członkowie Monty Pythona, Terry Gilliam i Eric Idle, wspominają ostatnie lata życia ich zaprzyjaźnionego sponsora, a kierowca rajdowy Jackie Stewart przyznaje z jakim bólem wiąże się dla niego śmierć najbardziej zmotoryzowanego Beatlesa. Nie zabrakło przyjaciół macierzystej grupy poznanych w Hamburgu – zarówno chętnie udzielającego się Klausa Voormanna, jak i unikającej mediów Astrid Kirchherr. Pozostałe „gadające głowy” (klawiszowiec Billy Preston, saksofonista Ken Scott, perkusista Jim Keltner, aktorka Jane Birkin, wirtuoz sitaru Ravi Shankar, muzyka Radha Krishna Temple, Mukunda Goswami) przytaczają wiele anegdot, o których mogli nie słyszeć nawet starzy wyjadacze w temacie The Beatles. (Wiedzieliście wcześniej o akcji Hells Angels?) Za to wielkimi nieobecnymi okazali się koledzy z Traveling Wilburys - Jeff Lynne i Bob Dylan. Brak trzeciego Pythona bliskiego Harrisonowi, Michaela Palina, jest również dostrzegalny. Co ważne, jest też bardzo dużo wywiadów z samym zainteresowanym.
Film niespiesznie sobie płynie – tak jakby chciał w ten sposób „wejść” w duchowość bohatera, więc jest to ciekawy zabieg formalny. Co bardzo umila oglądanie filmu, to wspaniała muzyka - i to w hojnych dawkach – oczywiście jedynego słusznego w tym wypadku autora. Często są to podejścia niewykorzystane, podobnie zresztą jak unikatowe zdjęcia ruchome i nieruchome z prywatnych zbiorów. Dzięki nim przybliżono realizację niektórych utworów, co stanowi pasjonujące momenty dzieła („Here Comes The Sun”, „And I Love Her”). Zaraz po nich najgodniejszym uwagi materiałem archiwalnym jest wykonanie „What Is Life” z Billym Prestonem na nieszczęsnej trasie koncertowej Dark Horse US Tour z 1974 roku.
Autor: Filip Cwojdziński