Filmy animowane ze studia Walta Disneya śmiało można dziś uznać za pewien kanon, który – w mniejszym lub większym stopniu – zna każdy z nas. Popularność tych produkcji jest na tyle znacząca, że w przypadku kolejnej próby przeniesienia na ekran historii opowiedzianych już wcześniej przez Disneya, twórcy nowych adaptacji zmuszeni są w jakiś sposób odnieść do ich słynnych animowanych wersji. Można się od nich odcinać, ostentacyjnie je ignorować, zmieniać je, starać się opowiedzieć na nowo lub wręcz przeciwnie, spróbować dochować im wierności, co tak wspaniale udało się w zeszłym roku Kennethowi Branaghowi, reżyserowi zachwycającego „Kopciuszka”. W swojej „Księdze dżungli” Jon Favreau postanowił najwyraźniej wziąć przykład z kolegi po fachu, co przyniosło wręcz znakomite efekty.
„Księga dżungli”, którą możemy właśnie podziwiać na ekranach kin, to w równym stopniu opowieść inspirowana tak literackim pierwowzorem, czyli opowiadaniami Rudyarda Kiplinga, jak i znaną animowaną produkcją z 1967 roku. Favreau nawiązuje do niej nie tylko wyglądem i zachowaniem postaci (filmowy Mowgli – w tej roli debiutujący Neel Sethi – to ni mniej, ni więcej realistyczny odpowiednik swojej rysunkowej wersji), ale nawet śpiewanymi przez nie piosenkami! Te w polskiej wersji językowej wykonane są przez Piotra Fronczewskiego (król Louie) oraz Jerzego Kryszaka (Baloo) i słucha się ich naprawdę znakomicie (tu mała uwaga na marginesie: nie śpieszcie się, wychodząc z kina! Napisy końcowe w tym filmie naprawdę warte są zobaczenia). W wersji z rodzimym dubbingiem usłyszymy też Artura Żmijewskiego, którego spokojny, pewny głos naprawdę pasuje do Akeli, samca alfa wilczej watahy czy Annę Dereszowską wcielającą się w równie zmysłowego, co niebezpiecznego węża Kaa.
Sama – znana nam przecież dobrze – historia o chłopcu wychowanym przez wilcze stado i czarną panterę zmieniła się niewiele, chociaż reżyser w znaczący sposób przesunął pewne akcenty. Także i u Favreau'a Mowgli znów będzie musiał zmierzyć się z bezwzględnym tygrysem Shere Khanem pragnącym jego śmierci, także i tu (co przecież wiecie) wszystko skończy się jednak dobrze. W ujęciu twórcy „Iron mana” opowieść ta przedstawia się jednak mroczniej niż w Disneyowskiej wersji. „Księdze dżungli” Favreau'a bliżej do tradycyjnej baśni – mądrej, pięknej i fascynującej, ale też okrutnej. Obecna w niej przemoc i ból nie odbierają jej jednak czaru, a wreęcz przeciwnie - za ich sprawą, opowieść staje się jeszcze bardziej poruszająca, jeszcze bardziej prawdziwa, bo bliższa naszemu niedoskonałemu światu, o którym przecież traktuje.
Film Jona Favreau'a jest dziełem dopracowanym pod każdym względem – tak w kwestii scenariusza czy dźwięku, jak i w warstwie wizualnej, która stanowi największy atut najnowszej opowieści o Mowglim. Wyczarowano tu dla nas najprawdziwszą ucztę dla oczu pod postacią dżungli oszałamiającej realizmem, bogactwem barw i szczegółów, mnogością gatunków fauny i flory oddanych z tak wielkim talentem i precyzją, że nie raz w trakcie seansu będziecie się zastanawiać czy to wszystko to naprawdę „tylko” fikcja (z tego też powodu szczerze polecam wybranie się na seans w 3D – obiecuję, że długo nie zapomnicie tej wizyty w kinie). Niezwykłe obrazy świata dziewiczej przyrody, które Kipling opisywał w swoich opowiadaniach w produkcji Favreau'a ożywają na naszych oczach. Z tego też powodu najpiękniejszą sceną filmu jest jego otwarcie: chwila, gdy przekraczamy mury indyjskiego zamku, zagłębiając się coraz dalej i dalej, w głąb królestwa zwierząt i wiecznej zieleni. Zachwycająca obrazem „Księga dżungli” to kolejny kamień milowy w historii kina; porównać ją można chyba tylko do zdumiewającego realizmem fantastycznego świata wykreowanego kilka lat temu w „Avatarze”. Jedno jest pewne: musicie to zobaczyć.
_____________________________________________________________________________________________________________________