A teraz pokopiemy leżącego… Znowu. Mamy oto godnego następcę „1920: Bitwy warszawskiej” sprzed dwóch lat. Niżej już chyba upaść nie można. Oczy, uszy, mózg i dusza bolą i wyją z rozpaczy. Zamiast jednak bezmyślnie ciskać mięsem w producentów omawianej szmiry, wolę się zastanowić i jednocześnie trochę usprawiedliwić (czy może raczej zrozumieć) ludzi odpowiedzialnych za ten dymiący kawałek kupy - bo jest to pod pewnymi względami film fascynujący. W jakiś niepojęty sposób autor tych słów nie potrafił odciągnąć wzroku od projekcji: „czy to naprawdę się dzieje??”.
„Kupa” rymuje się z „dupa” – co zaskakująco dobrze charakteryzuje zarówno czynniki składowe, jak i produkt finalny. Żeby się sprzedało, „gołe baby” muszą być (sex sells) - i rzeczywiście to „najładniejsza” cześć filmu - wszak sam reżyser nagłośnił w mediach „cyckowy” powód realizacji tego koszmarka. Szkoda, że te śliczności zmieszał z gównem - stosując słownictwo adekwatne do poziomu artystycznego jak i zawartości tegoż gniota nieszczęsnego - bo nawet nie błotem.
Wszystkich bohaterów „Kac Wawy” „poniósł melanż”. I to jedno jedyne zdanie właściwie wystarczy za samo streszczenie fabuły – wierzcie mi, nie chcecie wiedzieć więcej. Trójwymiarowa technologia tłumaczy pewnie niektóre imprezowe dłużyzny (niżej podpisany widział film tylko w 2D – nie pytajcie jakimi kanałami – produkt jak mało który zasługuje na kradzież, choć obyło się bez piractwa), ale te irytujące, dziwaczne i niepotrzebne przyspieszenia co parę sekund to najbardziej tandetny chwyt ze wszystkich, którymi się posłużono. „To ja spier…am” - zdążył pomyśleć niejeden zniecierpliwiony widz zanim na ekranie wypowiedział te słowa Michał Koterski.
Mimo absolutnej mielizny artystycznej, jest to jednak film nie aż tak odbiegający poziomem od innych dennych polskich komediowych produkcji ostatnich lat. Drewniane aktorstwo (drewniana reżyseria?), tandetne „mocne słówka”, niesmaczny rezultat końcowy (co do ostatniego – przykład rewelacyjnego „Wstydu” udowadnia, że jednak „można inaczej”). Do tego już zdążyliśmy się przyzwyczaić - ale nie przestaliśmy wierzyć, że odbijemy się od dna. Ale, żeby się odbić, trzeba do niego dotrzeć. Teraz może być już tylko lepiej. A może… nie wszystko stracone?
Kolega redakcyjny z „Przezrocza”, Grzegorz Fortuna, celnie spostrzegł, że obraz „obraża inteligencję widza”. Ciężko jednak dziwić się realizatorom, którzy chcieli, by całkiem spore koszty produkcji się zwróciły (druga rodzima produkcja w technologii 3D) - a do tego potrzebna jest absolutna klarowność dzieła. Na nieszczęście dla producentów oznacza to garść prymitywnych żartów, najczęściej dodatkowo łopatologicznie wytłumaczonych, by dotarło do każdej, różnie obdarowanej inteligencją głowy. Ale pytam retorycznie: ile trzeba mieć lat, żeby śmiać się jeszcze z pierdów, kupy i dupy? Nikt więc się nie dziwi, że aktorzy już po premierze bronili się, przepraszając za udział w przedsięwzięciu. Myślę jednak, że w rzeczywistości ciężko im było spojrzeć w lustro już na planie. Borys Szyc na przykład upodlił się aktorsko, ale to zdolny rzemieślnik - jak go niekompetentny reżyser instruował, tak mu zagrał.
Gdyby niżej podpisany nie był świadom niesławnej (a zarazem przewrotnie kuszącej) otoczki najgorszego filmu polskiego w dziejach, uznałby, że film powinien się nieźle sprzedać i przygarnąć całkiem spore grono zwolenników. Widać jednak, że zasłużony „hejt” udzielił się szerokiemu gronu. I brawa dla nas – to nasz narodowy sukces. Co by on nas nie mówić – potrafimy zjednoczyć się w słusznej sprawie.
Autor: Filip Cwojdziński