It’s a kind of magic. „Magia w blasku księżyca”

Ale to już było… i niech wraca częściej! Obawiałem się nieco 45. obrazu Woody’ego Allena. Całkiem niesłusznie, jak się okazało. Ciężko spodziewać się, żeby mistrz diametralnie zmienił się na starość, ale parę drobnych urozmaiceń w jego najnowszej propozycji się pojawiło. Mistrzowskie dialogi szczęśliwie pozostały na miejscu, a bohaterowie dążą do tego, co zwykle.

 

Oj, upodobał sobie tę Francję lat 20. Po ciepłych kluchach w postaci „miejskiego” „O północy w Paryżu” przyszedł czas na „Magię w blasku księżyca” usytuowaną bliżej przedmieść. Jednak żeby w pełni rozkoszować się wiejskimi widokami, przydałyby się obiektywy o szerokiej głębi ostrości. W rezultacie podczas dialogów widzimy wyraźnych bohaterów i jakby niezidentyfikowaną maź zamiast plenerów Lazurowego Wybrzeża. Taki niespodziewany feler najnowszej propozycji Woody’ego. Jednak ten techniczny aspekt nie wpływa w najmniejszym stopniu na odbiór skończonego dzieła.

 

W pierwszych minutach (nie licząc czołówki) nie można mieć absolutnej pewności, czy oglądamy nowy obraz nowojorczyka. Ba, nawet świetnego jak zawsze Colina Firtha ciężko rozpoznać. Gra on główną postać, która ustąpiła miejsca klasycznemu neurotykowi. Tak antypatycznej postaci pierwszoplanowej nie uświadczyliśmy od czasu „Przejrzeć Harry’ego” w autorskim wykonaniu Allena. Przebywający w Berlinie Stanley Crawford (świat zna go jako Wei Ling Soo, ale prywatnie używa wciąż innych nazwisk) jest zadufanym i szyderczym brytyjskim mistrzem karcianym, którego zadaniem jest rozszyfrowanie Sophie Baker (Emma Stone) – oszustki z Francji, która podaje się za spirytystkę. Jako zagorzały ateista i skrajny racjonalista kategorycznie odrzuca możliwość istnienia pozarozumowej siły wyższej, która nie byłaby logicznie umotywowana. Sławny iluzjonista boi się odczuwać, kierować sercem. Nawet wybór miłosny jest (bo musi być) odgórnie wyrachowany. Narzeczona Olivia (Catherine McCormack) jest inteligentna, ma styl i obycie, a na dodatek jest urodziwa. Jednym słowem, reprezentuje sobą wszystko, czego wymagający partner mógłby od niej chcieć. Z biegiem czasu przesadnie pewny siebie, samozwańczy geniusz coraz bardziej traci cierpliwość, gdy nie jest w stanie przyłapać nie mniej urodziwej Sophie na kantowaniu. Co więcej, okazuje się, że zna ona zbyt wiele szczegółów z jego przeszłości, niż mogłaby tak po prostu „strzelić” z prawidłowymi odpowiedziami. W końcu wydaje się, że ten sztywniak zaczyna się nawracać. Olśnienie numer jeden. Wierzy w jej cudowny dar na tyle, iż jest gotów ją promować. Spędzają ze sobą coraz więcej czasu, choć Sophie wydaje się wkrótce przystać na propozycję ślubu z Brice’em (Hamish Linklater) – groteskowym i bajecznie bogatym adoratorem z nieodłącznym ukulele. Jednak to pomiędzy nią a Brytyjczykiem wyraźnie zaczyna iskrzyć. Na tle ulubionego deszczu reżysera.

 

Wszystko wskazuje na to, że cyniczny Stanley da się porwać tej, jakże irracjonalnej, sile zakochania. Udaje przed światem, a przede wszystkim przed sobą samym, że nie interesuje go dama tak niegodna jego szanownej osoby. Gdy już wyrazi komplement pod adresem panny Baker, robi wszystko by zatrzeć dobre wrażenie. Wtedy nagle (podczas publicznej prezentacji nowoodkrytej medium) otrzymuje wiadomość o wypadku ciotki Vanessy (Eileen Atkins), która wychowywała Stanleya (a w tle nie milknie wesoły jazz). W przypływie  bezsilności wychowanek zaczyna się modlić. Szykuje się poważny zwrot w jego życiu, jednak fabuła „chodzi własnymi drogami” i przygotowuje własny twist. Stanley bowiem pada ofiarą kolejnego olśnienia. Czy to będzie Bóg?

 

Sam Allen też uparcie twierdzi, że Boga nie ma, lecz nieustannie go szuka w kolejnym już filmie. Niemal w każdym. Nawet we wcześniejszym obrazie „Blue Jasmine” jakby pobawił się w Stwórcę, lecz po gorzkiej wymowie tamtego obrazu nie ma w „Magii” ani śladu. Podobnie maglował samą magię. Ostatni raz w „Paryżu”, a wcześniej w centrum wydarzeń „obsadzał” ją w mocno średnim „Scoop” i porządnej „Klątwie skorpiona”, ale dopiero teraz reżyser mnie nabrał. A bohaterów znów zmusił do myślenia (szczególnie w obu „olśniewających”, tym samym najmocniejszych, scenach). Allen wystawił błyskotliwą laurkę bezmyślnej i emocjonalnej miłości – czyli temu szaleństwu, którego obawia się arogancki magik. „Tylko głupi są szczęśliwi”, powtarza. Allen udowadnia mu za Forrestem Gumpem, iż „głupi ten, co głupio robi”.

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY KREWETKA.

 

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz