„Lasciate ogni speranza, voi ch’entrare” - taki napis znajdował się nad bramą w poemacie Dantego Alighieri. Jego przesłanie i cel są jasne. Miejsce, które znajdowało się za bramą było ostatnim, w jakim chciał się znaleźć człowiek. Piekło. Jego dziewięć kręgów. Taka scenografia wydaje się być idealnie stworzona dla powieści Dana Browna i tak też się stało. Czwarta część przygód Roberta Langdona zatytułowana Inferno bez wątpienia była sukcesem. Książka pojawiła się na półkach sklepowych w 2013 roku, a już tego miesiąca, trzy lata później, Ron Howard wraz z Tomem Hanksem biegają po uliczkach Florencji w poszukiwaniu wskazówek udzielonych przez czternastowiecznego poetę. „Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją” - ten cytat wciąż odbija się echem.
Kocham dobrą tajemnicę, uwielbiam czytać o teoriach spiskowych i nie zdziwię nikogo faktem, iż z chęcią sięgam po książki Dana Browna. Kod Da Vinci poruszył kontrowersyjne tematy, a Anioły i demony w skrzętny sposób wykorzystały architektoniczne i literackie tajemnice owiane wokół Rzymu i Illuminatów. Sam Dan Brown nie zrezygnował z pisania i po paru miesiącach od premiery adaptacji „Aniołów…” ukazała się trzecia cześć, Zaginiony symbol, o waszyngtońskich tajemnicach masonerii. Ale podobnie jak w przypadku poprzednich dwóch produkcji, studio postanowiło poczekać aż Brown napisze czwartą część i wtedy znów zabiorą się za ekranizację… od tyłu. Tak powstało „Inferno”. Film, który wyszedł im piekielnie kiepsko i ma mało co wspólnego z oryginalnym materiałem.
W „Inferno”, Robert Langdon (Tom Hanks) budzi się we florenckim szpitalu. Z niewiadomych powodów nawiedzają go przerażające wizje apokalipsy. Nie pamięta niczego z ostatnich dwóch dni; wciąż przekonany, że znajduje się w Bostonie, odpowiada na pytania lekarki, dr Sienny Brooks (Felicity Jones), ale okropny ból głowy przerywa wywiad. Przerażony Langdon odkrywa, że ma ranę postrzałową tuż nad skronią. Nie trzeba długo czekać, nim ktoś się po niego zjawia i nie jest to jego przyjaciel. Nasz ulubiony profesor z Harvardu z trudem ucieka ze szpitala i pomaga mu w tym dr Brooks. Dzwoniąc po pomoc do konsulatu USA, odkrywają, że ściga go nie tylko tajemniczy strzelec, ale nawet jego własny rząd. Ktoś usilnie próbuje zdobyć pojemnik biometryczny, w którym znajduje się skrzętnie ukryty obraz dziewięciu kręgów piekła namalowany przez Botticellego, a na nim wskazówki, które odkrywają napis „cerca trova” (wł. szukaj, a znajdziesz). Sęk w tym, że Langdon, specjalista od symboli i wszystkiego co tajemnicze, wie gdzie szukać. Nie mogąc zaufać nikomu innemu, uciekają wraz z dr Brooks przez florenckie uliczki w poszukiwaniu odpowiedzi.
Właśnie w takich momentach książka ma przewagę nad filmem. Inferno Browna pędzi swoim bliżej nieokreślonym, książkowym tempem, powoli odsłaniając fascynujące elementy układanki. Tymczasem film rządzi się innymi prawami i na kolejne rewelacje nie musimy długo czekać. W niecałe dwadzieścia minut wiemy wszystko, czego potrzeba. Nadawcą tajemniczych wiadomości jest naukowiec Bertrand Zobrist (Ben Foster), geniusz i milioner, który dorobił się fortuny na inżynierii biomedycznej. Jak się okazuje, był stanowczym przeciwnikiem przeludnienia, do którego, według jego obliczeń, miało dojść w ciągu następnych parudziesięciu lat. Będąc zignorowanym przez jego środowisko medyczno-humanitarne, Zobrist zaczął pracować na własną rękę nad rozwiązaniem ostatecznym. Plagą, która zdziesiątkowałaby ludzkość.
[Inferno] to chaotyczny blamaż, który oferuje akcje rodem z filmów o Jasonie Bourne’ie. A nie o to tu chodziło.
Ron Howard wraz z Salvatore Totino pracowali przy wcześniejszych odsłonach przygód Langdona. Ich pracę charakteryzowała wyrafinowana stylistyka i spokojny rozwój akcji, a zdjęcia były skomponowane w klarowny i przemyślany sposób. Niestety, nie zauważyłem tego w „Inferno”. Trzecia część to chaotyczny blamaż, który oferuje akcje rodem z filmów o Jasonie Bourne’ie. A nie o to tu chodziło. Pierwsza połowa filmu pędzi tak szybko, że mamy bardzo mało czasu z przyswojeniem informacji, których, jak to bywa w filmach o Langdonie, jest cała masa. Howard potraktował widzów po macoszemu: albo wiesz co się dzieje, bo czytałeś książkę, albo masz problem. I nawet ja, przeczytawszy książkę, miałem problem z nadążeniem za akcją. Gdyż jest ona nie tylko bezładna, ale również nieprzemyślana. W filmie pojawia się zbyt wiele skrótów myślowych, o wyjaśnienie których zadbał Brown, a David Koepp miał gdzieś.
Ach, David Koepp. Czym zawiniliśmy, by zasłużyć na ten krąg piekła? Nie jest tajemnicą, że filmowe adaptacje pozbywają się dużej części oryginalnego materiału, przez co tracą na spójności. Nikt jednak nie miałby z tym większego problemu, gdyż jest to ryzyko wliczone w tego typu produkcje. Jednakże Inferno w dorobku Browna zdobiło właśnie to, z czego Koepp postanowił zrezygnować. Wiele zwrotów akcji zostało pominiętych, postaci nie wprowadzonych, a motywy bohaterów: poprzeinaczane, ale to właśnie sposób, w jaki potraktowano finałową rozgrywkę boli mnie najbardziej. Jak się okazuje, David Koepp całkowicie zmienił zakończenie, które miało największe szanse na uratowanie filmu. W książce ono szokowało do cna, gdyż nikt się go nie spodziewał, w filmie Howarda to najbardziej sztampowe zakończenie, jakie można sobie wyobrazić.
Autoparodię z pewnością popełnił Hans Zimmer, tworząc muzykę do tego filmu.
W tym sęk, wiele osób przeczytawszy Inferno chciało zobaczyć, jak twórcy poradzą sobie z finałem. Okazało się, że nie poradzili sobie w ogóle. Howard i Koepp poszli na łatwiznę w każdym aspekcie, upraszczając źródłowy materiał od początku do końca. Jako fan Langdona i jego przygód nie miałem wygórowanych oczekiwań, ale chciałem, by ich film był wierny oryginalnemu materiałowi, gdyż właśnie to, co było przyczyną sukcesu Inferno to nie tylko dobrze przemyślana intryga, ale również szokujące zakończenie. Niestety, twórcy odarli nas z obu, tworząc z filmu właściwie parodię poprzednich części.
Autoparodię z pewnością popełnił Hans Zimmer, tworząc muzykę do tego filmu. Kompozycja Niemca to całkowita odskocznia od tego, co zaserwował słuchaczom w poprzednich częściach. Muzyka do „Kodu da Vinci” i „Aniołów i demonów” to czyste symfoniczne brzmienia okraszone występami chórów, natomiast „Inferno” to bardzo nieprzyjemne połączenie muzyki techno z najlepszymi momentami z poprzednich utworów. Słuchając muzyki miałem wrażenie jakby wszystkie dobre wspomnienia, jakie miałem dotyczące wcześniejszych filmów o Langdonie, znikają pod czerwoną falą elektronicznego marazmu. Zupełnie nie mam pojęcia co przekonało Zimmera do takiej zmiany tonu, bo jedno jest pewne - gdyby został wierny formie z „Kodu…” i „Aniołów…” seans „Inferno” byłby znacznie przyjemniejszy, przynajmniej dla ucha.
„Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją” - jakże trafne jest to określenie dla „Inferno” Rona Howarda, aż szkoda, że nie zostało wyświetlone widzom przed seansem. Howard pozbawił mnie nadziei jako czytelnika Dana Browna, jako fana filmowego Roberta Langdona oraz wiernego słuchacza Hansa Zimmera. Przed filmem byłem pełen entuzjazmu, który uszedł ze mnie po pierwszych dwudziestu minutach i nie jest to coś, czego oczekiwałem po twórcach moich ulubionych filmów o zagadkach.
__________________________________________________________________________________________________________________