„Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część I” – wiele odcieni szarości

„Kosogłos. Część I” jest niewątpliwie jednym z najbardziej oczekiwanych filmów tego roku i jednym z największych bestsellerów ostatnich lat wśród młodzieżowej literatury. Pod względem popularności może mu dorównać chyba tylko saga „50 twarzy Greya”. A jednak – w „Kosogłosie. Część I ” odcieni szarości jest pewnie o wiele więcej niż pięćdziesiąt, a bohaterowie okazują się bardziej pomysłowi w wymyślaniu tortur niż perwersyjny bohater powieści E.L. James…

 

Trzecia część trylogii rozpoczyna się po tym jak główna bohaterka – Katniss Everdeen (Jennifer Lawrence), zostaje uratowana z areny po wysadzeniu pola siłowego i trafia do trzynastego dystryktu. Dowiaduje się, że „dwunastka” została przez Kapitol zrównana z ziemią, a jej mieszkańcy pozbawieni domu. Prezydent trzynastego dystryktu (piękna Julianne Moore) – Coin oczekuje od dziewczyny, że stanie ona na czele rebelii i zostanie symbolem walki – „kosogłosem”. Niestety, Katniss wskutek wycieńczenia po igrzyskach ma problem z udźwignięciem tej roli.

 

Sagę „Igrzysk śmierci” interpretuje się często jako krytykę konsumpcjonistycznego społeczeństwa, programów typu reality-show i wszechobecnej kontroli, jaką sprawują nad nami media. W przypadku „Kosogłosa” jest to również wnikliwa analiza systemów totalitarnych. O ile poprzednie dwie części były skierowane raczej do młodej widowni, o tyle najnowsza ekranizacja „Igrzysk…” dedykowana jest z całą pewnością starszym widzom. Jest to zresztą zgodne z układem powieści Susanne Collins. W pierwszych dwóch częściach fabułę napędzały kolejne wydarzenia i śmierci na arenie, a napięcie było bardzo umiejętnie stopniowane - stąd też względna łatwość w przeniesieniu ich na ekran. Dotyczy to również barwnej galerii postaci (które pojawiają się w drugiej części), co w połączeniu z doskonałą robotą charakteryzatorów i kostiumologów zaowocowało niesamowitym filmowym widowiskiem. W „Kosogłosie” znika nie tylko napięcie towarzyszące nam w pierwszych dwóch częściach, ale zmienia się również kolorystyka – wszystko jest tu szare, łącznie z włosami prezydent Coin.

 

Można zarzucić trzeciej części statyczność i brak dynamiki, jednak już w założeniu autorki, wpisuje się ona w inny gatunek literacki. Trzecia część „Igrzysk…” skupia się  na analizie kondycji psychicznej Katniss i jej przyjaciół z areny. Okazuje się, że udział w  igrzyskach nie jest najgorszą rzeczą, jaka mogła spotkać bohaterów – są one zaledwie zapowiedzią apokalipsy. Jesteśmy więc świadkami traumy, z jaką muszą zmierzyć się zwycięzcy igrzysk – koszmary senne, halucynacje i powracające twarze osób, które musieli zabijać. Dodatkowo, świadomość, że osoby, które kochają są przetrzymywane i torturowane. Bohaterowie muszą od nowa zbudować swoją tożsamość – zapomnieli kim są i do czego zmierzają. Brzmi to znajomo? Nie jest tajemnicą, że „Igrzyska śmierci” czerpią garściami z dorobku kultury, w tym literatury powojennej. Śmiało można tu zacytować fragment wiersza Tadeusza Różewicza: „Mam dwadzieścia cztery lata, ocalałem prowadzony na rzeź” – z tym zastrzeżeniem, że bohaterowie są znacznie młodsi. Mimo to, można powiedzieć, że na igrzyska wyszli jako dzieci, a wrócili jako osoby dorosłe.

 

 Tą ewolucję postaci dostrzega się u Jennifer Lawrence: z buntowniczej, zadziornej nastolatki – ulubienicy Hollywood, przeistoczyła się na ekranie w dojrzałą kobietę. Śmiało można powiedzieć, że Lawrence zmieniała się razem ze swoją bohaterką. W filmie nie przypomina już barwnego ptaka z pierwszych części – raczej weterana wojennego i kobietę okaleczoną psychicznie i fizycznie. Nie tylko główna bohaterka ulega transformacji – także postacie drugoplanowe. Haymitch zostaje zmuszony do przejścia na detoks, a przestylizowana Effie, która przypominała wcześniej ptaka z ulicy sezamkowej, zmienia się na ekranie w ekstrawagancką Carmen Mirandę. Te wszystkie niuanse zostały odnotowane przez reżysera – wprowadzają one odrobinę humoru do tej smutnej, momentami okrutnej opowieści.

 

Mimo, że reżyser zachował wierność wobec literackiego pierwowzoru i pozwolił sobie na niewiele swobody w scenariuszu, film jest dobrą interpretacją powieści Collins. Dobitnie ukazuje, że żaden system – czy dyktatura prezydenta Snowa, czy totalitaryzm w wydaniu  prezydent Coinnie są doskonałe.  Pojawią się tu również gorzka refleksja na temat naszej potrzeby wolności. W poprzednich częściach tę wolność wyznaczał piękny strój i obfitość stołu, tutaj jest to wolność słowa i dokonywania własnych wyborów. Wszystko odbywa się jednak w pewnych ramach i kosztem poświęceń - bezwzględnej wolności bohaterowie (jak i sami widzowie) nie doświadczą nigdy. 

 

Reżyser zdecydował się podzielić trzecią część trylogii na dwa filmy - w rezultacie „Kosogłos. Część I” kończy się dość nieoczekiwanie, co wywołuje u widza spory szok połączony z uczuciem niedosytu. Szok jest tym większy, że końcówka nie budzi u widza żadnych nadziei i nie pozostawia złudzeń na szczęśliwe zakończenie…

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz