„Ida” – ciche zawieszenie broni

Film Pawlikowskiego to skromny obraz, który zostaje w pamięci na długo przez swoją siłę wyrazu. Subtelna i eteryczna twarz Agaty Trzebuchowskiej, ukazywana często w zbliżeniach pod różnym kątem, pełni w nim podobną rolę jak twarz Liv Ulmann w „Personie”  Ingmara Bergmana. Treść filmu odbija się w niej jak w zwierciadle i to na niej „Ida” buduje swoją dynamikę. Aktorka przyciąga do ekranu niczym magnes, dlatego mimo powolnej narracji i braku wydarzeń napędzających akcję, mamy wrażenie, że na ekranie dużo się dzieje i że przeszliśmy z bohaterkami duchową podróż. Film jest niesamowicie intensywny - właściwie bardziej przypomina seans psychoanalityczny. 

 

Ida miała być w zamierzeniu reżysera postacią o dwóch twarzach – już w scenach, kiedy ma założony habit jej uśmiech z rozkosznymi dołeczkami zdradza drugą grzeszną naturę. W momencie, gdy dowiaduje się o swoim pochodzeniu, widoczna jest jej przemiana – wraz odkryciem swoich korzeni, odsłania się przed nią świat „ziemskich rozkoszy”. Gdyby użyć terminologii freudowskiej, można powiedzieć że film schodzi ze sfery superego do sfery id.  

 

Nie jest to jednak przemiana sługi Bożej w świadomą swoich atrybutów kobietę – Ida wprawdzie odkrywa  tłumione popędy, ale ziemia jest tylko przystankiem na trasie i nie ma jej do zaoferowania nic szczególnego. W tym momencie film polemizuje z wytworzoną przez naszą kulturę definicją szczęścia, na którą składa się nieograniczona wolność i uciechy cielesne. Pawlikowski stawia dość ponurą diagnozę: ziemskie szczęście jest mimo wszystko dość ograniczone – wystarczy tego na zaledwie jedną wycieczkę  poza mury klasztoru.

 

Nie ma w filmie Pawlikowskiego żadnych oczywistości, a bohaterki posługują się czasem sobie tylko znaną logiką – w tym przypadku działa to jednak na plus i podkreśla dwuznaczność filmu. Reżyser celowo nas zwodzi i zawsze wybiera  inne rozwiązanie od tego, którego się spodziewamy.

 

Świetnie wypada skontrastowanie ze sobą postaci młodziutkiej adeptki zakonu oraz jej ciotki – Wandy Gruz, byłej prokurator (która jak wspomina – wielu posłała na śmierć), a obecnej sędziny. Te pozornie różne kobiety, pomiędzy którymi co i rusz dochodzi do  utarczek słownych  okazują się sobie bardzo bliskie, a nawet zadziwiająco podobne. Pod koniec mamy wręcz wrażenie, że te dwie postacie się przenikają – gdy Ida opuści klasztor i zacznie smakować życia, Wanda zacznie się oddalać od świata ziemskich uciech i przechodzić na drugą stronę. Między Kuleszą i Trzebuchowską widać ekranową chemię – sceny z ich udziałem sprawiają wrażenie tak naturalnych, że niemal improwizowanych.

 

Po „Idzie” można się było  spodziewać  kolejnego filmu zaangażowanego politycznie, który dołoży argumentów dla zwolenników rozliczeniowej narracji historycznej: o zbrodniach Polaków na społeczności żydowskiej i który rozwinie dyskusję wokół „Pokłosia”. Nic podobnego. Temat został potraktowany marginalnie i właściwie nie wpływa na odbiór filmu. Odnosi się wrażenie, że akcja mogłaby toczyć się w dowolnym miejscu i czasie.  

 

Ida pozostaje przede wszystkim opowieścią o odkrywaniu tożsamości oraz o wolności dokonywania własnych wyborów. Klasztor, w którym była wychowywana można potraktować jako pewną metaforę zniewolenia człowieka – próbę nałożenia mu gorsetu gotowych idei, poglądów i „jedynych” prawd.

 

Pawlikowski udowadnia, że najważniejsza jest dla niego własna wizja twórcza: intymna historia bohaterki zawładnęła nad upiorami historii, co więcej uciszyła na chwilę polityczny jazgot. O wiele za wcześnie by mówić o budowaniu muru porozumienia, jednak jest to swoiste zawieszenie broni: kameralne, przy kojących dźwiękach muzyki jazzowej i z artystą w roli rozjemcy historii.

 

RECENZJA W INNEJ WERSJI POJAWIŁA SIĘ W 8 NUMERZE „JEDNODNIÓWKI" - ORGANU PRASOWEGO FESTIWALU ALL ABOUT FREEDOM FESTIVAL 2013

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz