„Gimme Danger” – bezpieczny sposób, aby powiedzieć „Dziękuję”

Niemal dekadę temu miałem okazję zobaczyć Iggy Popa i The Stooges na koncercie we wrocławskiej hali „Orbita”. Pierwotnie występ miał odbyć się na miejscowym stadionie, jednak liczba chętnych na zobaczenie tych legend okazała się mniejsza, niż oczekiwali organizatorzy, pomimo cen biletów kilkakrotnie niższych niż obecne standardy. Koniec bieżącego roku przyniósł do polskich kin film dokumentalny opowiadający historię tej właśnie grupy, nakręcony przez Jima Jarmuscha. Czy tym razem twórczość muzyków z Detroit ma większe szanse trafić do szerszej publiczności w Polsce?

Dokument reżysera „Broken Flowers” to ponad półtoragodzinny wywiad z członkami jednego z najważniejszych zespołów w historii rocka, jednego z tych, który wyprzedził swoje czasy. Całość poprzeplatana jest fragmentami koncertów, zarówno tych z lat świetności zespołu, jak i po jego reaktywacji w pierwszej dekadzie XXI wieku. Dodatkowo twórcy serwują widzom animacje, dotyczące małych-wielkich wydarzeń, które wpłynęły na grupę, mieszając je z kolażem inspiracji, tworzących  późniejszą tożsamość zespołu, ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Three Stooges i MC 5.

Na początku jest Jim. Dobrze znana na ekranie twarz mężczyzny, którego nazywamy Iggy Popem. Pierwsza rzecz, która od razu rzuca się w oczy to fakt, iż Iggy Pop, jako postać sceniczna, w filmie (nie licząc fragmentów koncertów) nie występuje. Mówi przez większość filmu, ale to nie są słowa wielkiej gwiazdy odpowiedzialnej za tak kultowe utwory jak The Passenger czy Lust for life, wykorzystanego w filmie „Trainspotting”. To po prostu słowa zwykłego gościa, który na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych stworzył ze swoimi przyjaciółmi jedną z najbardziej inspirujących grup w historii muzyki rockowej. To historia tych, dla których jest przede wszystkim Jimem Osterbergiem a nie Iggy Popem.

 

Jest to film przede wszystkim dla fanów, którzy chcą wybrać się w sentymentalną podróż ze swoim idolem.

 

Iggy Pop, będący niejako narratorem opowieści, usuwa się w cień w momentach, gdy jego solowa kariera nabierała największego rozpędu. Daje wtedy wypowiadać się swoim muzycznym braciom. Tak jak kiedyś w No FUN przywoływał Rona, tak teraz, z kinowego ekranu mówi o innych członkach zespołu, oddając im cześć. Kłania się w pas braciom Ashton. Nie zapomina Dave’a Alexandra i Jamesa Williamsona.

Mimo wszystko brakuje w Gimmie Danger głębszej opowieści o Detroit, o tym jak wyglądało to miasto przed upadkiem Forda i przybyciem Robocopa. Tylko czasem zespół wspomina o mieszkaniu w domku, czyli przyczepie campingowej, czy wizycie w fabryce samochodów, jednak nie czujemy – słuchając ich relacji – że musiało się to wydarzyć właśnie w tym mieście. Nie ma tu też wspomnienia rodziców Jamesa, a trudne momenty z życia zespołu są tylko delikatnie zarysowane.

Filmowi Jarmuscha brakuje pazura, przypomina on pomnik, który rękoma reżysera stawia Jim. Dowiadujemy się o roli jaką na powstanie Iggy Popa, jako ikony, mieli inni, również Ci, którzy odeszli lub, z którymi dzielił swoje nastoletnie lata. Osterberg, za pośrednictwem Jarmuscha, mówi o tym, że były to dla niego naprawdę wspaniały czasy i o tym właśnie jest ten film.

Dziewięć lat temu byłem na koncercie The Stooges. Nie wiedziałem wtedy, że połowa ówczesnego składu nie będzie już żyła, gdy w kinie będę oglądał o nich film. Czy jest to jednak dzieło, które przysporzy im nowych fanów? W mojej ocenie niestety nie. Jest to film przede wszystkim dla fanów, którzy chcą wybrać się w sentymentalną podróż ze swoim idolem. Innych wypada odesłać do płyt zespołu i książki Open up and bleed.

__________________________________________________________________________________________________________________