2014 to, jeśli chodzi o metraż, jakiś nieprawdopodobnie udany rok dla kolosalnych produkcji. Proszę popatrzeć na serię 3-godzinowców: „Boyhood”, „Wilk z Wall Street”, „Zaginiona dziewczyna”. Same perły, a nieliczne seanse przekraczające te niebotyczne rozmiary („Zimowy sen”, obie części „Nimfomanki”), ani te, którym niewiele brakuje w tej materii („Mama”, „Odruch serca”, „Tańczący Arabowie”) nie należą przecież do nieudanych. Zresztą traktując rok 2014 całościowo, to jeden z najlepszych okresów od lat.
Alicja Hermanowicz już pisała na naszych łamach o „Interstellar”, więc pozwolę sobie pominąć zarys fabuły. Nie można się jednak zgodzić z (cokolwiek całkiem niezłą) recenzją naszej redaktorki w pewnej kwestii, gdyż specyficznego dla Davida Lyncha dusznego i „niezręcznego” klimatu nie ma tu ani grama (szczególnie na poziomie rozmów bohaterów). Raczej porównania z „przezroczystym” stylem Stevena Spielberga byłyby tu bardziej na miejscu. Za to wrażliwe kinofilskie podniebienie wyczuje więcej niż szczyptę hołdu dla tradycji Kina Nowej Przygody, które najbogatszy filmowiec świata przecież współtworzył. Seans cechuje spokojniejszy posmak typowy bardziej dla obrazów przygodowych z lat 90. niż dla czasów obecnych – gdzie widz doświadcza nadmiernej liczby bodźców audiowizualnych ze strony coraz bardziej popiserskich produkcji, co raczej drażni niż ekscytuje.
Nie oszukujmy się – filmy sci-fi mają za zadanie nabrać i pochłonąć nas swoją alternatywną rzeczywistością. Przynajmniej niżej podpisany nie zwraca baczniejszej uwagi na wszelkie zawiłe niuanse (które tak męczyły w „Incepcji”, uchybienia, uproszczenia i naciągnięcia (czyli zagranie z cyklu „odpowiednia osoba w odpowiednim czasie”) – na tyle, że w kinie przestał notować i skupił się na obrazie. Aż się zdziwił, że dał się tak wciągnąć. Duża w tym zasługa ciekawych pomysłów inscenizacyjnych, jak i ich realizacji przy wsparciu solidnego budżetu.
Są w filmie Nolana rzeczy, którym nie śniło się młodym filozofom. Najfajniejsze w seansie jest to, że można momentami nieco pofolgować swojej wyobraźni: czy przypadkiem kiedyś sami nie będziemy świadkami bądź uczestnikami takich „nagięć” czasoprzestrzeni? Czy dożyjemy prawdziwej, globalnej katastrofy ekologicznej? Czy warunki technologiczne aby na pewno nie pozwolą na podobny (bo przecież nie identyczny) scenariusz?…
Większość zarzutów pod adresem najnowszego dziecka Christophera Nolana dotyczy właśnie scenariusza. Zaiste – bohaterowie wypowiadają się tanimi aforyzmami zdecydowanie zbyt często, toteż przygniatająca liczba łzawych mądrości szybko może zniesmaczyć. Ale z drugiej strony, jeśli przy takiej dużej produkcji kuleją na dobrą sprawę wyłącznie dialogi, to nie jest jeszcze chyba aż tak źle.
Początek seansu budzi jednak ambiwalentne uczucia. Naiwne szukanie duchów w wykonaniu córki głównego bohatera Coopera (Matthew McConaughey), Murph (Mackenzie Foy i Jessica Chastain) trąci nieco nachalnymi nawiązaniami do obrazów dla dzieci o kosmitach i innych paranormalnych stworach i ciężko sklasyfikować ten zabieg jako wartość dodatnią produkcji (obojętnie kim lub czym okażą się domniemane duchy), chyba że ktoś ewidentnie czuje nostalgię za kinem swojego dzieciństwa. W dalszych partiach długiego metrażu takim dyskusyjnym elementem jest groteskowy, kwadratowy robot TARS z głosem Billa Irwina niczym z „Gwiezdnych Wojen”. Nolan chciał, żebyśmy odkryli w sobie dzieciaka na nowo?
Zresztą cały metraż wydaje się być przeznaczony dla młodocianej widowni. Stąd też brak wulgaryzmów (nawet gdy ekipa w trakcie kłopotów powinna sążniście rzucić mięsem) ani widoku cycków czy innych rzeczy, które przecież nieodwracalnie spaczają psychikę młodym ludziom każdego dnia – a na pewno tym ze Stanów (USA były głównym sponsorem dzieła Brytyjczyka). Przy okazji „Interstellar” łatwo też wychwycić kolejne elementy schematu amerykańskiej poprawności: w ekipie ratującej świat przed klęską urodzaju musi być jeden Murzyn (David Gyasi w roli Romilly’ego, który bynajmniej nie może zginąć na początku) oraz (by zadowolić feministki) jedna kobieta, Brand (Anne Hathaway) – co jednocześnie zwiastuje romans, lecz de facto w porównaniu z taką „Grawitacją” klasyczny wątek miłosny jest tu ledwie zarysowany. Dla Coopera liczy się przede wszystkim rodzina.
Wydawało się, że film przyjmie ciekawą konwencje znaną chociażby ze „Słodkiego drania” czy „Bez skrupułów” – że gadające głowy czasem będą się wcinać się w klasyczną narrację fabularną, lecz czas prędko zweryfikował błędne założenia: to tylko sprytny chwyt na dobry początek. Na szczęście nie była nim ścieżka dźwiękowa. Hanz Zimmer, który produkuje bez wytchnienia kolejne podkłady filmowe niemal taśmowo, może się pochwalić naprawdę solidnym materiałem od dawien dawna. Większość jego wcześniejszej roboty tak zlewała się z obrazem, że po odbytym seansie nie pamiętało się choćby nuty. Jego najnowsza praca winduje „Interstellar” na nieco wyższy pułap. Nadaje jej (przynajmniej pozory) przedsięwzięcia naprawdę wielkiego. Zawodzi za to Hathaway ze swoimi wielkimi szklistymi oczami, lecz McConaughey kontynuuje dobrą passę, choć trzeba szczerze przyznać, że tym razem jego rola nie była tak wymagająca, jak w niedawnym „Witaj w klubie”. Podsumowując, „Interstellar” to może i zręcznie zrealizowany pustak udający dzieło prawdziwie głębokie, ale w rezultacie ponadprzeciętnie atrakcyjne.
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA CINEMA CITY GDAŃSK.
Autor: Filip Cwojdziński, lat 124