Jeździec na białym koniu przemierza samotnie pogorzelisko. Nie jest to jednak średniowieczny rycerz zwiastujący pokój i zaprzestanie walk, tylko oceniający straty dowódca nazistowski. Niedługo przyjdzie mu jednak cieszyć się wygraną, gdyż prędko rozprawi się z nim amerykański żołnierz z załogi jedynego czołgu, który ostał się po ostatniej bitwie – tytułowej „Furii”. Otwierająca film scena doskonale symbolizuje zatriumfowanie nad pięknymi ideami, za którymi w rzeczywistości stała brutalna wojna.
Sytuacja wyjściowa wydaje się być niezwykle inspirująca. Końcowa faza II wojny światowej, wojska amerykańskie po D-Day, wyzwoleniu Paryża i ofensywie w głąb Europy są już w Niemczech, gdzie okazuje się, że pokonanie nazistów jest dużo trudniejsze niż początkowo zakładano. Wyczerpane siły wroga bronią się ostatkiem sił, mobilizując do walki całą ludność kraju, byle tylko uniknąć okupacji. Zdziesiątkowane oddziały amerykańskie zamiast przeć ku Berlinowi kręcą się w kółko ratując z tarapatów swoich pobratymców. Nietrudno się domyślić, że mogło to doprowadzać żołnierzy do zwyczajnej wściekłości na dowódców i całą sytuację. Keith Gordon zdesperowanych Amerykanów z przełomu 1944 i 1945 roku pokazał nam już w filmie „W księżycową jasną noc” z 1992 roku. I trzeba przyznać, że zdecydowanie lepiej poradził sobie z tematem, ukazując atmosferę bezradności i samotności zarówno nazistowskich, jak i alianckich żołnierzy. To, że nie wiadomo, komu jeszcze ufać, a komu już nie.
Plakat „Furii” sugeruje nam kino gorzko-refleksyjne, raczej antywojenne. Sierżant Collier grany przez Brada Pitta opiera się o lufę swojego ukochanego czołgu i uporczywie wpatruje się w ziemię. Myśli o celowości walki?, wspomina poległych kompanów?, zastanawia się nad przyszłością po rychłym zakończeniu wojny? Niestety żadne przemyślenia wyższego rzędu nie zostały w filmie zasugerowane. Na drugą „Cienką czerwoną linię” oczywiście ciężko byłoby liczyć, ale miałam nadzieję choćby na pokazanie bardziej skomplikowanej motywacji działań bohaterów. Szkoda, że tak się nie stało, bo być może desperacka decyzja oddziału na końcu filmu nie byłaby wówczas tylko sztucznym heroicznym gestem.
Sierżant Collier zgodnie z plakatem jest motorem mającym napędzić fabularną akcję. Trudno spoglądać na bohatera granego przez Brada Pitta inaczej jak tylko przez pryzmat roli Aldo Raine’a, w którego brawurowo wcielił się w „Bękartach wojny”. Niestety to porównanie nie wypada najlepiej – niemający skrupułów porucznik z filmu Tarantino stojący na czele półbandyckiej grupy wymierzającej sprawiedliwość nazistom jest o wiele bardziej pełnokrwistą postacią niż nijaki sierżant Collier. Archetypiczny dowódca grupy, który do końca się z nią nie spoufala, zdaje się nawet być tytułowym furiatem, ale tak naprawdę chce dla niej jak najlepiej? Widzieliśmy to już setki razy (na myśl przychodzą mi choćby: „Wzgórze rozdartych serc”, „Jarhead” czy „Patton”). Niemniej jednak trzeba Pittowi oddać sprawiedliwość, gdyż wraz z Shią LaBeoufem ratują płaskie psychologicznie postacie, dodając im nieco autentyczności. Zwłaszcza ten drugi zaskakuje bardzo pozytywnie, udanie wcielając się w rolę całkowicie ufającego i powierzającego się Bogu, ale wcale nie fanatycznego „Bible”.
To, co udało się dobrze przedstawić Ayerowi, to atmosfera pełna niemocy, walki w „syfie, błocie i malarii” i turpistyczne obrazki martwych ciał ludzi i zwierząt. Nieżywy koń przestaje być symbolem zwycięskich Niemiec, a staje się tylko dobrym materiałem na obiad. Natomiast akcja końcowa mimo całej jej banalności została bardzo dobrze sfilmowana – ciekawy wydaje się zwłaszcza pomysł oglądania walki okiem niemieckiego snajpera, który pragnie dopaść Colliera.
Tyle plusów. Generalnie film opiera się na ogranych schematach i jest przewidywalny jak diabli. Kiedy już wydaje nam się, że z akcji może wyniknąć coś ciekawego, jak np. godowy taniec pomiędzy sierżantem Collierem, Normanem a dwoma Niemkami z podbitego miasteczka, fabuła znów dryfuje w stronę banału. Robert Aldrich w „Ataku” pokazał, że na przecenieniu wagi pozornie prostego zadania zdobycia miasteczka można w bardzo interesujący sposób rozegrać olbrzymie napięcie fabuły. W „Furii” kiedy drużyna przyjeżdża zdobyć miasteczko, to je zdobywa; kiedy ma ochronić pozostałych na polu przyjaciół, to ich ochrania; kiedy ma zatrzymać Niemców, to ich zatrzymuje. Gdzie podziała się ta frustracja i furia?
Okazuje się, że tak naprawdę wymowa filmu jest bardzo prowojenna. Czasem odnosiłam wrażenie, że od propagandowych filmów z lat 40. i 50., typu „Żołnierze” Williama A. Wellmana, „Dziennik z Guadalcanal” Lewisa Seilera czy „Operacja Birma” Raoula Walsha, „Furię” dzieli tylko język, jakim posługiwali się żołnierze armii amerykańskiej. W dzisiejszych czasach nie próbuje się na szczęście sugerować widzom bzdur w stylu: wszyscy nasi chłopcy to gentlemani. Jeśli komuś wydaje się natomiast, że być może niektórzy Niemcy zostali przedstawieni w bardziej ludzki sposób, warto przypomnieć, że już w 1958 roku Marlon Brando jako Christian Diestl z filmu „Młode lwy” przekonywał nas, że nie wszyscy naziści muszą być odczłowieczeni i ślepo zapatrzeni w rozkazy swojego najwyższego wodza. Tutaj wręcz ewidentnie próbuje pokazać się diametralną różnicę między narodami między innymi w następujących po sobie paralelnych scenach ukazujących sposób traktowania żołnierzy, którzy nie chcą wykonywać rozkazów.
Podsumowując: jeśli chce się iść do kina na niezobowiązującą rozrywkę i popatrzeć sobie na strzelaniny przy pomocy kolorowych (!) kul, to zawsze można się wybrać. Jeśli oczekuje się natomiast, że film przyniesie jakieś nowe rozważania na temat wpływu wojny na ludzkie zachowania, można mocno się rozczarować. Irytująca banalna muzyka Stevena Price’a, nad którym nie podzielam zachwytów po „Grawitacji”, dopełniła całości. Stawiam na to, że po pół roku nikt już o tym filmie nie będzie pamiętał.
FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.
Autor: Emilia Lange-Borodzicz