W końcu nastał ten dzień. Kiedyś musiał nadejść, wszystkie znaki na niebie to zwiastowały. A jednak nikt nie był na to przygotowany. Bohaterowie filmu na kolejny najazd kosmitów, a my na katastrofalną kontynuację hitu sprzed dwudziestu lat. Roland Emmerich uległ namowom producentów, którzy nie mieli żadnych oczekiwań względem nowej produkcji – byle by była wielka, głośna, coś strzelało, wybuchało i byli kosmici, ale tym razem więksi.
Skoro już wszyscy wiedzieliśmy, że ten czas nadejdzie, to twórcy uznali, że nie ma sensu długo zwodzić nas za nos i już w napisach tytułowych wskazali na odebranie sygnału ratunkowego obcych z Ziemi przez ich pobratymców oddalonych o miliardy lat świetlnych. Tymczasem, dwadzieścia lat później, Ziemia podniosła się ze spotkania z przybyszami z kosmosu, odbudowała miasta, umocniła zabezpieczenia, wykorzystując technologię pozyskaną od najeźdźców. Ludzkość nie była jeszcze tak zjednoczona – konflikt z obcymi spowodował odrzucenie wszelkich błahych waśni pomiędzy narodami.
Waszyngton, w którym mieści się siedziba pani prezydent Lanford (Sela Ward), niczym nie przypomina miasta zarówno sprzed ataku, jak i w jego trakcie. Teraz to futurystyczna metropolia, której bliżej wyglądem do Los Angeles z „Łowcy Androidów”. Ludzka cywilizacja zrobiła ogromny skok w przyszłość, czego dowodem jest również baza na Księżycu, z którego pozyskiwane są surowce. W tym momencie poznajemy głównego bohatera nowej przygody Emmericha – Jake’a Morrisona (Liam Hemsworth), krnąbrnego pilota międzynarodowych sił lotniczych, który w akcie odwagi i niesubordynacji ratuje wielką broń przed upadkiem na bazę. Nie mija dużo czasu nim bohaterowie zaczynają wyczuwać jakiś spisek. David Levinson (Jeff Goldblum) wraz z Catherine Marceaux (Charlotte Gainsbourg) znajdują tajemnicze symbole w Afryce, a Dowództwo Obrony Kosmicznej traci sygnał z bazą na Saturnie (fakt, który nie ma żadnego znaczenia dla fabuły, gdyż nie zmienia nastawienia bohaterów i ich późniejszych dialogów; tak więc – nic się nie stało).
Takim sposobem, po dwudziestu minutach od rozpoczęcia filmu, znów jesteśmy świadkami katastrofy, a ogromny (wspomniałem już, że w tej części wszystko miało być ładniejsze i większe?) statek z królową obcych ląduje na Ziemi, zakrywając jedną szóstą jej powierzchni.
„Dzień Niepodległości: Odrodzenie” jest wszystkim, co złe w wielkich produkcjach hollywoodzkich nastawionych wyłącznie na dochód. Pierwsze co zawodzi to scenariusz napisany przez pięć osób (5!): badziewne dialogi oparte na przetartych kliszach (rozmowy Jake’a z ukochaną (Maika Monroe)); niepotrzebny ciągły komizm sytuacyjny i postaci bez żadnej wartości (postać Floyda przypominająca pod tym względem Alfrida z „Hobbita”); oraz ogrom idiotyzmów i dziur fabularnych (zestrzelono pierwszy od dwudziestu lat statek obcych, a rząd nie chce zbadać jego szczątków, bo musi świętować dzień niepodległości) to tylko niektóre z jego wielu grzechów. Jednakże, najbardziej boli brak jakiegokolwiek rozwoju postaci. Zarówno stara, jak i nowa obsada dostaje mniej więcej tyle samo czasu ekranowego, lecz pięciu scenarzystów nie wpadło na pomysł nakreślenia podróży wewnętrznej bohaterów, nie podając choćby jednego powodu byśmy się zidentyfikowali z protagonistami.
„Dzień Niepodległości: Odrodzenie” jest wszystkim, co złe w wielkich produkcjach hollywoodzkich nastawionych wyłącznie na dochód.
Na drugim planie stanowiącym o porażce „Dnia Niepodległości” stoi sam Rolland Emmerich i jego reżyseria. Ta, w połączeniu z tragicznym montażem (sceny poucinane tak często jak wafelki na taśmie produkcyjnej), nie daje widzowi nacieszyć się tym, co widzi. Jedna piękna scena zniszczeń (nie udawajmy, że to nie jest najlepsze w filmach katastroficznych), zostaje w mgnieniu oka zastąpiona nietęgą twarzą jakiejś postaci, która krzyknie z bólu lub westchnie. Emmerich nie potrafił również zapanować nad chaotycznym tempem filmu, w którym raz sceny przyspieszają, by zaraz drastycznie zwolnić i nabrać zupełnie przeciwnego kierunku emocjonalnego.
Wbrew temu co powiedziałem, film Emmericha ogląda się ze względną przyjemnością, głównie za sprawą jaskrawych kolorów i dużej ilości efektów. Niestety, efektów, które na tle aktorów wyglądają sztucznie i komicznie. „2012” było przełomowym filmem, jeśli chodzi o efekty specjalne („Avatar” z tego samego roku oczywiście miał lepsze, ale nie o to tu chodzi), jednakże siedem lat później, Emmerich, jakby z braku budżetu, decyduje się na tanie chwyty proponowane przez programy typu Adobe AfterEffects. Wciąż, tańszym chwytem był angaż Haralda Klosera na stanowisku kompozytora, gdyż jego muzyka brzmi jak kupiona ze stocka pod kategoriami „symfoniczna” i „akcja” – jest generyczna i nie niesie żadnego emocjonalnego napięcia.
Właśnie owa generyczna maniera najbardziej cechuje „Dzień Niepodległości: Odrodzenie”. Ostatnio wiele jest takich produkcji, które mają sprawiać wrażenie lśniących, wielkich i ładnych, lecz wewnątrz są koszmarnie puste i miejscami dławiące od nadmiaru patosu. Ten film to produkt wytwórni filmowej, nie jego twórców; film, który miał za zadanie załatać dziurę w budżecie, a nie reprezentować jakiekolwiek wartości artystyczne. W takim świetle, to właśnie wytwórnia kryje się pod kosmitami, którzy najechali naszą piękną planetę i pragną zniszczyć nasze cudowne zabytki. „Dzień Niepodległości” z 1996 roku był kamieniem milowym dla filmu, ale „Dzień Niepodległości: Odrodzenie” jest tylko kolejnym kamyczkiem na plaży.
_________________________________________________________________________________________________________________