Kino religijne różnie kojarzone jest w czasach, kiedy konsumpcja i wszędobylska rozpusta królują w mediach i codziennym życiu zwykłego śmiertelnika. Znaczna część społeczności, która została wychowana w duchu wiary w Boga w obliczu zagrożenia (ryzyka wyśmiania przez otoczenie) chowa głowę w piasek, unikając tematu przekonań religijnych, a jeśli już taki zostanie poruszony, to deklaruje, że traktuje je jako marginalny teren swojej codzienności. Co roku w kinach obserwować możemy próby złagodzenia tego „konfliktu duszy” – pojawiają się filmy lepsze i gorsze, mniej i bardziej przekonujące, którymi twórcy chwytają się tonącej tratwy współczesnego postrzegania wiary. Na duży ekran trafił ostatnio dramat „Bóg nie umarł” – film podejmujący próbę zdobycia kolejnych deklaracji zaufania Stwórcy.
Paradoksalnie obraz ten w największej mierze obejrzany powinien być przez widzów, którzy lata temu do Kościoła należeli, a z czasem z niego zrezygnowali pod wpływem zakrętów życiowych, jakie napotkali na drodze. Część z nich tłumaczy się stratą bliskiej osoby („Przecież się do Niego modliłem, a On i tak mi ją zabrał! Jest okrutny”) czy miernym wpływem na przeciwstawianie się złu na świecie, zadając sobie pytania: dlaczego on doprowadza do wojen, chorób, ubóstwa, gwałtów czy zabójstw? „Bóg nie umarł” to film dla osób, które nie koniecznie głęboko wierzą, ale które mają przeświadczenie, że są osobami myślącymi i czującymi. Na takiego widza obraz w reżyserii Harolda Cronka oddziaływać będzie bardzo intensywnie, bo pełen jest zarówno pytań, jak i konstruktywnych odpowiedzi – co nietypowe w tego typu filmach, racjonalnych i pozbawionych przesłodzenia. Niewątpliwie, w momentach kulminacyjnych gra na emocjach widza, czego dowodem mogą być łzy wycierane przez widzów podczas seansu. I nie mówię tu tylko o zwolennikach spotkań kościelnych przy porannym różańcu.
Duży wpływ na przyjętą przez twórców konwencję ma sam zarys fabuły. Głównym bohaterem filmu jest rozpoczynający przygodę akademicką Josh Wheaton (Shane Harper), który zapisuje się na zajęcia z filozofii u profesora Radissona (Kevin Sorbo) – zdeklarowanego (a przynajmniej pozornie) ateisty. Wykładowca na swoich pierwszych zajęciach sygnalizuje swoim studentom, że mają wyprzeć się resztek wiary w istnienie Boga. Uczestnicy zajęć zobowiązani są napisać na kartce słowa „Bóg umarł” i oddać w ręce profesora. Akt ten ma być warunkiem koniecznym do rozpoczęcia zajęć z filozofii – przedmiotu, który według wykładowcy nie bierze w ogóle pod uwagę istnienia Stwórcy. Jedyną osobą, która polecenia profesora Radissona nie wykonuje jest Wheaton. Przyparty do muru chłopak decyduje się obronić przed całą grupą swoje stwierdzenie, że Bóg nie umarł – dając znak swojej ogromnej siły do obrony przekonań. Jednocześnie, w tle głównej rozgrywki pomiędzy studentem a profesorem, obserwujemy losy innych bohaterów, którzy targani różnymi doświadczeniami pośrednio deklarują widzowi swoje stanowisko wobec religii.
„Bóg nie umarł” zasługuje na pewne słowa pochwały w kierunku scenarzystów, którzy postanowili „zagaić” temat z innej strony, niż nas do tego przyzwyczaiły standardowe produkcje gatunkowe. Twórcy za pomocą przedstawionych historii pokazują jednocześnie, że wiara to również trud, ból i cierpienie, które trzeba czasami ponieść. Różni się tym „Bóg nie umarł” od filmów, które religijność pokazują jedynie w kategoriach łatwej i przyjemnej relacji z Bogiem. Obraz pozbawiony jest jednak jakiejkolwiek kontrowersji, stanowiąc dzieło umacniające katolika, który „jest w temacie” na co dzień, pobudzając do myślenia widza wątpiącego i pozostawiając zapewne obojętność w delikwencie, który na film przyszedł (bezmyślnie) tylko po to, by po wyjściu z sali zwymiotować swoje anty teistyczne „racje” na hejterowskich forach internetowych. A staje się to udziałem z pewnością tych samych osób, które już dawno pozbawione zostały umiejętności inteligentnego oddzielenia ułomności człowieka od zamysłu Boga wobec współczesnego Kościoła jako wspólnoty ludzi.
Film „Bóg nie umarł” równie dobrze potraktować można na płaszczyźnie postrzegania innej wiary – niekoniecznie tej katolickiej (chociaż akurat tej konkretnej dotykają tym razem twórcy). Ma ona przecież polegać na trzymaniu się wytyczonych zasad, nakreślonych przez prawo ustanowione przed wiekami, zapisane w Piśmie Świętym, księdze Koranu czy innej, ważnej dla danej grupy wyznaniowej lekturze. Twórcy filmu (podążając za zapisami natchnionych autorów wspominanych w filmie Ewangelii) przekonują nas, że jeśli trzymamy się swoich przekonań, to mamy ich bronić w każdej sytuacji i o każdym czasie – bez znaczenia jaką powszechnie uznaną religię wszczepiono nam za młodu. „Do każdego więc, który się przyzna do Mnie przed ludźmi, przyznam się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie. Lecz kto się Mnie zaprze przed ludźmi, tego zaprę się i Ja przed moim Ojcem, który jest w niebie” (Mt 10, 32-33). Święte słowa – dosłownie i w przenośni.
Na koniec trzeba (niestety) wspomnieć, że „Bóg nie umarł” nie stanowi dzieła wybitnego pod względem realizacyjnym. Przy ręce nieco bardziej wprawionego reżysera mielibyśmy do czynienia z filmem, który ogląda się wyłącznie zwracając uwagę na przesłanie. Tymczasem momentami zastanawiamy się, czy bezpłciowe relacje pomiędzy (niektórymi) bohaterami są efektem niedostatecznej pracy nad aktorami, czy też po prostu wyborem mało wyrazistej (i łatwiejszej do opłacenia) obsady. W dużej mierze odtwórcy, których oglądamy są nie dość wiarygodni w swoich rolach, dając upust frustracji widza. Być może jest to efektem okrojonego budżetu, z którym poradzić musiały sobie osoby odpowiedzialne za dobór podwykonawców filmu (reżysera, obsady, ale też montażystów i scenarzystów, których chwalę za pomysł, ale już nie za nakreślenie niektórych, pojedynczych wątków). Na szczęście w ostatecznym rozrachunku „Bóg nie umarł” odnosi pewnego rodzaju zwycięstwo, bo przy odrobinie dystansu wobec niedociągnięć technicznych, po prostu chwyta za gardło, pozostawiając po sobie wrażenie filmu potrzebnego – skrojonego na miarę współczesnej walki z obojętnością wobec ważnej (jeśli nie najważniejszej) dziedziny naszego życia.
Autor: Adam Plutowski