Uśmiałem się na „Deadpoolu”, jak każdy inny na sali kinowej. Ryan Reynolds urodził się, by zostać Deadpoolem – jego charyzma, poczucie humoru pochodzi właśnie od aktora, który w czerwonym kostiumie czuł się jak ryba w wodzie. No i mamy żarty, czarny humor i kolejne żarty. I się śmiejemy. I na tym koniec filmu.
Filmy Marvela są rozrywką – koniec kropka. Rozrywką dla mas, stąd też coroczne newsy o rekordach i kolejnych przekraczanych progach finansowych. W dniu, kiedy piszę tę recenzję „Deadpool” ma już na koncie 260 mln dolarów: jak na razie rekord dla filmu z kategorią R i rekord lutego. Jednakże filmy dla mas muszą zostać spłaszczone, by zaapelować do większej ilości ludzi, by ci poszli do kina. Ze sztuki filmowej zostaje tylko rozrywka, którą idzie łatwo poddać próbie. Na mojej sali kinowej średnia wieku wynosiła 13 lat. Po seansie dzieciaki, którym jeszcze dziewiczy wąsik nie urósł, a w poniedziałek mają kartkówkę z „gegry”, mówili: „ale zajebisty film”. Na takich ludziach Marvel kosi pieniądze. I to boli.
Historia rozpoczyna się od jazdy w taksówce, którą Deadpool (Ryan Reynolds) dojeżdża do autostrady, gdzie robi całkowitą zadymę. W międzyczasie opowiada widzowi (tak, przełamanie czwartej ściany, hura) jak doszło do tego, że został nieśmiertelnym błaznem ze spluwą. Ano pewnego dnia został u niego zdiagnozowany rak, nieważne gdzie, wszędzie, no i dostał doła. Kiedy topił swoje smutki w barze dla bandziorów został zaczepiony przez jakiegoś faceta w garniaku, który zaproponował mu leczenie. Wade Wilson (bo tak się nazywa naprawdę), chcąc zapewnić sobie dłuższe życie z drugą połówką (Morena Baccarin) przystępuje do tajemniczego programu. Coś jednak idzie nie po jego myśli, a w ludziach, których uznał za wybawicieli, zobaczył złoczyńców, którzy co chwilę go torturują. Wracając do autostrady. Oddział najemników, który przed chwilą załatwił z palcem w d… jest dowodzony przez jednego z oprawców.
„Deadpool” miał być odcięciem się od ciętego humoru Tony’ego Starka, Steve’a Rodgersa i Scotta Langa. To bohater z krwi i kości i humoru. Czarnego. Teksty, jakie rzuca Wade Wilson, można by opowiadać na imprezach i mieć z nich ubaw po pachy. I nie bez powodu. Dla ludzi z odrobiną poczucia humoru „Deadpool” jest w sam raz. Większość z nas słyszała już kawały o Żydach, noworodkach i inne tego rodzaju. Słyszeć je na kinowym ekranie jest równie niepoważne, co śmieszne.
Ale jest tego limit. Ponieważ „Deadpool” w całym tym swoim natężeniu humoru nie ma do zaoferowania nic innego. Śmiejemy się, ok, ale nic poza tym. W pewnym momencie filmowi zacina się płyta, bo w kontrę dla żartów nie daje nam nic innego. Akcja filmu jest sprowadzona tylko do dwóch momentów: akcji na autostradzie i finałowej rozgrywki, która trwa bardzo krótko i jest ze wszech miar niesatysfakcjonująca. Resztę czasu spędzamy na tak zwanym origin story, w którym to poznajemy, w jaki sposób doszło do przeistoczenia się Wade’a w Deadpoola. Wszystko to jest ze sobą mieszane: raz autostrada, raz origin, znów autostrada i zanim się obejrzymy już jest koniec filmu.
I znów, jak to już jest tradycją w filmach Marvela – nie ma żadnego godnego uwagi złoczyńcy. Lokiego nie ma, z resztą siedzi w Marvel Studios, więc został nam przeciwnik podobny do tego z „Ultrona”, „Ant-Mana”, „Thora: Mroczny świat”, „Iron Mana 3”. Fiu, fiu, dużo by tego wymieniać. Tak zwany Ajax, dla przyjaciół Francis (sztywny Ed Skrein), jest zły, tylko dlatego, że jest zły. Nie ma żadnego backstory, wygląda śmiesznie, zachowuje się dziwnie i ogólnie jest do kitu. Widać, że twórcy całą uwagę skupili na Deadpoolu i jego żartach o Gandalfie, McAvoy’u i Stewarcie (tych Xavierach z „X-Menów”), ewentualnie o ślepej kobiecie składającej meble Ikei.
Czym dla mnie jest „Deadpool”? „Ant-Manem” dla dorosłych. W obu przypadkach mamy do czynienia z dużą ilością humoru, lecz w tym drugim przypadku przynajmniej forma została utrzymana, dzięki czemu postacie mają więcej do popisu. „Deadpool” natomiast ma być zerwaniem ze wszelkimi regułami w kinie, które znamy: od barier czasowych, przez postaci, do narracji. Niestety cały film wygląda tak, jakby twórcy zerwali dosłownie ze wszystkim, a przy życiu zostawili jedynie humor. Aż nie chcę sobie wyobrazić, jak tandetny byłby to film, gdyby nie był taki śmieszny. Może coś na poziomie filmu Uwe Bolla dla rozkapryszonego nastolatka?
SEANS OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA - REPERTUAR>>
______________________________________________________________________________________________________________________________