Kłopotliwy Mickey
Najbardziej znana myszka w historii kina kojarzy się nam ze stworzeniem pogodnym i niezwykle uprzejmym, trzeba jednak zaznaczyć, że nie zawsze tak było. W jedynym z pierwszych filmów z udziałem Mickeya („Galopujący gaucho”, 1928) nasz bohater pali, pije piwo i podrywa dziewczynę! Podobne zachowania nie mogły być jednak dłużej tolerowane i to z kilku względów. Disney – jako pierwszy – dostrzegł w animacji film familijny, film, na który przychodzić mogą rodzice ze swoimi pociechami. Kreskówki, za obejrzenie których zapłacili, aby spędzić wspólnie miłe popołudnie nie mogły zatem przekazywać treści nieodpowiednich dla dziecięcych oczu. Biadał nad tym sam Walt Disney, ponieważ takie restrykcje znacznie ograniczały twórców kolejnych przygód Mickeya: „Jeżeli pozwolimy, by Miki kopnął kogoś w zadek dostaniemy milion listów od matek uskarżających się, że dajemy dzieciom złe wzorce. Miki zawsze musi być słodki, zawsze kochany. I cóż począć z głównym bohaterem o takich cechach?” (cyt za: L. Maltin, Of Mice and Magic. History of American Animated Cartoons, research associate J. Beck, New York 1983, s. 8). Wujek Walt nie miał jednak wyjścia, musiał dostosować się do oczekiwań widzów, bo inaczej pieniądze szybko przestałyby napływać do jego wytwórni.
Zwariowany świat braci Fleischerów
Tym, czym nie mógł zająć się Disney, szybko zajęli się inni. W 1930 w studiu braci Fleischerów narodziła się nowa postać, która szybko zawładnęła wyobraźnią starszej widowni. Betty Boop, bo o niej mowa, zadebiutowała w filmie „Zawrotne gary”. W tej pierwszej produkcji z jej udziałem bohaterka była dziwaczną hybrydą kobiety i psa, szybko przeszła jednak pełną metamorfozę w człowieka. Fleischerowie uczynili z niej gwiazdę nowych wersji klasycznych baśni i opowieści (takich jak „Alicja w Krainie Czarów”, „Królewna Śnieżka” czy „Czerwony Kapturek”) – szalonych, zupełnie nie liczących się z polityczną poprawnością i oczywiście – parodiujących grzeczne produkcje Disneya. Biegająca w kusej sukience Betty i jej ukochany, piesek Bimbo, przeżywali niesamowite, dziwaczne przygody, a filmy z ich udziałem pełne były negliżu, przemocy i absurdalnego humoru.
Trzy lata później, w 1933 roku bracia Fleischerowie zaprezentowali światu kolejne postaci: marynarza Popeye'a, jego narzeczoną Olive Oyl oraz złoczyńcę Bluto. Przygody znanego z komiksów wielbiciela szpinaku sprowadzały się do schematu ratowania dziewczyny z rąk rzezimieszka, przy czym nasz heros nie stronił od przemocy fizycznej. Bracia Fleischerowie i ich nieokrzesani bohaterowie szybko zostali jednak utemperowani przez środowiska prawicowe i katolickie, na czele z Narodowym Legionem Przyzwoitości i cenzurą (niesławny Kodeks Haysa zabraniający pokazywania w filmach niemal wszystkiego, co wzbudzić mogło większe emocje). Niepokornym twórcom postawiono ultimatum: albo się poprawią, albo ich filmy nie ujrzą światła dziennego. Fleischerowie nie mieli wyboru: od tamtej pory Betty zmieniła miniówkę na zdecydowanie dłuższą sukienkę, marynarz Popeye natomiast zamiast pięścią zaczął walczyć słowem. Słynne postaci przetrwały, ale za wysoką cenę odebrania im niemal wszystkiego, co stanowiło o ich nietuzinkowości i oryginalności. Podobny los spotkał wielu innych rysunkowych bohaterów zachowujących się zbyt swobodnie jak na surowe czasy. „W konsekwencji utrwaliło się przekonanie, że animacja jest sztuką zachowawczą i bez wyrazu, stojącą na straży społecznego porządku i moralności. Taka funkcja, bądźmy tego świadomi – pisze Paweł Sitkiewicz – została animacji narzucona z góry” (Małe wielkie kino, s. 122).
Za symboliczną datę końca epoki naznaczonej ograniczeniami Kodeksu Haysa uznaje się rok 1972, kiedy to światło dzienne ujrzała animowana adaptacja komiksu Roberta Crumba „Kot Fritz” (reż. Ralph Bakshi) – zjadliwa satyra na amerykańskie społeczeństwo lat 60. pełna wulgaryzmów, scen seksu i wszystkiego, czego zakazywała do tej pory cenzura. Dzieło Bakshiego trafiło do dystrybucji kinowej jako pierwszy animowany film opatrzony kategorią X (uznano go więc za obraz przeznaczony wyłącznie dla dorosłych). „Kot Fritz” okazał się wielkim sukcesem finansowym, ale też zwycięstwem nad ograniczaniem swobody artystycznej wypowiedzi. Podobnie spektakularny triumf nad cenzurą w świecie animacji zaobserwować było można jeszcze tylko raz, kilkadziesiąt lat wcześniej – w czasie drugiej wojny światowej.
Szeregowcy Donald, Daffy i Snafu
Zanim jednak wybuchła wojna, świat miał okazję poznać i pokochać cały szereg nowych postaci, „dzieci” kolejnego pokolenia mistrzów rysunku. W 1935 roku na ekranie zadebiutował Porky („I Haven't Got a Hat”, reż. R. Clampetti), dwa lata później – Kaczor Daffy („Porky's Duck Hunt, reż. T. Avery), natomiast w 1928 publiczności przedstawił się królik Bugs (w filmie „Porky's Hare Hunt”, reż. Ben „Bugs” Hardaway – jak widzicie, imię sympatycznego długoucha było początkowo pseudonimem jego twórcy). Rok 1939 przyniósł miłośnikom animacji Toma i Jerry'ego (pierwszym filmem z ich udziałem był „Puss Gets the Boots”, reż. Hanna-Barbera), natomiast 1940 – dzięcioła Woody'ego Woodpeckera, właściciela najbardziej charakterystycznego śmiechu w świecie kreskówki. W kolejnych latach pojawili się jeszcze kanarek Tweety (1944) i jego prześladowca, kot Sylwester (1945). Nowi bohaterowie szybko podbili serca widzów, bo choć ich przygody były schematyczne i przewidywalne (pościgi, wyprowadzanie się w pole, wzajemne torturowanie się), mieli coś, czego brakowało postaciom Disneya, a mianowicie wyrazisty charakter. Studio wujka Walka zyskało poważną konkurencję w postaci wytwórni Warner Bros, gdzie narodziło się większość nowych rysunkowych idoli.
Stany Zjednoczone włączyły się czynnie w działania wojenne dopiero w 1941 roku, po ataku Japończyków na bazę wojskową Pearl Harbor, wtedy też pojawiła się potrzeba tworzenia filmów propagandowych. A ponieważ Amerykanie zdawali sobie sprawę z tego, że nie jest to ten rodzaj produkcji, który cieszy się sympatią widzów, postanowili uczynić swoje krótkometrażówki na tyle atrakcyjnymi, na ile było to możliwe. Zamiast poważnych w tonie agitek z udziałem żywych aktorów zaczęto produkować nie pozbawione humoru propagandowe animacje, w których główne role odgrywały takie gwiazdy świata kreskówki jak królik Bugs, kaczor Daffy czy też disnejowski kaczor Donald, bohater nagrodzonej Oscarem animacji „Twarz der Führera” (1943). Warto poświęcić nieco uwagi tej produkcji. Donald wciela się w niej w obywatela nazistowskich Niemiec, który zmęczony wszechobecną propagandą, głodem i ciężką pracą w fabryce amunicji popada w końcu w obłęd. Szybko okazuje się jednak, że wszystko to było tylko koszmarnym snem – kaczor budzi się w swoim pokoju pełnym pasów i gwiazd i całuje miniaturę Statuy Wolności, szczęśliwy, że mieszka w Ameryce, najwspanialszym kraju świata. W finale na podobiźnie Hitlera rozbryzguje się dorodny pomidor. „Twarz der Führera” jest produkcją ciekawą o tyle, że stanowi bezprecedensowy przykład przyjrzenia się sytuacji obywatela wrogiego państwa, w tym przypadku Trzeciej Rzeszy. Animowane filmy propagandowe z USA rzadko kiedy odznaczały się podobną kreatywnością. W większości przypadków zmieniano po prostu „złych”, z jakimi musieli zmierzyć się popularni bohaterowie na takich, którzy kojarzyli się z aktualną sytuacją polityczną (np. Popeye walczył w czasie wojny z Japończykami, a w zmaganiach tych pomagał mu jego odwieczny wróg Bluto), przeważnie ośmieszając przy tym nieprzyjaciół przedstawionych jako głupich i nieudolnych. Animacja w służbie propagandy „przekonywała [więc] głównie o konieczności wojny, zapewniała o zwycięstwie, a poprzez żarty łagodziła grozę konfliktu. Nawoływała też do zjednoczenia się w obliczu wroga” (Małe wielkie kino, s. 243).
W tym miejscu warto wskazać na jeszcze jeden atut animowanej propagandy – kreskówkom, które z konieczności prezentują uproszczoną wizję świata, łatwiej jest przekazywać czarno-biały podział na „dobrych” i „złych” i tym samym zaszczepić widzom „właściwe” wzorce. Każdy, kto obserwował animowane zmagania lubianego kaczora Daffy'ego, w starciu ze brutalnymi, choć niezbyt rozgarniętymi nazistami nie miał wątpliwości po której stronie powinien był się opowiedzieć („Daffy – The Commando”, 1943, reż F. Freleng).
Tego rodzaju filmy tworzone były z myślą o dwóch grupach odbiorców: dla cywili, którym chciano przekazać jak powinni zachowywać się na tzw. „froncie domowym” oraz dla armii (filmy instruktażowe, edukacyjne). Właśnie w kontekście animacji tworzonych z myślą o żołnierzach możemy mówić o zwycięstwie filmu rysunkowego nad wszechwładną cenzurą. W ramach pokazów organizowanych dla walczących na froncie wyświetlano przygody szeregowca Snafu (imię to jest akronimem zwrotu „Situation Normal – All Fucked Up” nie wymagającego chyba tłumaczenia).
Animowany bohater był wyjątkowo beztroskim i niezwykle ufnym żołnierzem, który popełniał na froncie wszystkie możliwe błędy, co często groziło przegraną wojny przez USA, a jego samego nierzadko kosztowało życie. Animka nie da się zabić, z powodzeniem mógł więc wystąpić w całym cyklu filmów przestrzegających prawdziwych ludzi przed zagrożeniami, jakie na nich czyhały. Na swoim przykładzie Snafu pokazywał więc konsekwencje nietrzymania języka za zębami, obdarzania zaufaniem niewłaściwych ludzi (tj. szpiegów), ale także pijaństwa czy syfilisu (!). Jak łatwo się domyślić, przygody nierozgarniętego szeregowca obfitowały w sprośne żarty, goliznę (w kilku odcinkach widzimy nagie kobiece piersi) i przemoc. Jak to możliwe w epoce tak zaostrzonej cenzury? Dla dobra amerykańskich „chłopców”, których często w bardzo krótkim czasie trzeba było wyedukować i przygotować do tego, co może grozić im na wojnie, sam Pentagon zgodził się zrobić wyjątek – rysownicy odpowiedzialni za przygotowanie cyklu nie byli niczym ograniczani, w dodatku wszystko, co robili, czynili ku chwale ojczyzny. Nie bez przesady można bowiem stwierdzić, że Snafu udało się skutecznie przestrzec przed rozmaitymi niebezpieczeństwami tych, którzy do dyspozycji mieli tylko jedno życie. Warto dodać, że w finale serii animowany żołnierz okazał się prawdziwym bohaterem, czym unieważnił wszystkie popełnione wcześniej błędy – w ostatnim odcinku cyklu zatytułowanym „No Buddy Atoll” (1945) dzielny Snafu w pojedynkę odbił wyspę na Pacyfiku z rąk japońskiego generała Jamamoto. Od zera do bohatera!
Rysunkowe filmy pełnometrażowe
O historii filmów animowanych można by pisać jeszcze długo, ja jednak zatrzymam się w tym momencie, na granicy nowych czasów, jakie wyznaczył koniec II wojny światowej, a więc na chwilę przed wynalezieniem telewizji, nowej poetyki filmów rysunkowych i pojawieniem się w ramówce sobotnich poranków z kreskówką, za sprawą których animacje zaczęto utożsamiać z produkcjami dla dzieci.
Na koniec chciałabym przybliżyć Wam jeszcze dzieje pierwszych pełnometrażowych produkcji tego wspaniałego gatunku – głównie dlatego, aby pokazać, że Walt Disney (wbrew temu, co wmówił światu i w co wielu wierzy do dziś) nie był wcale pionierem w tej dziedzinie, a także po to, aby przywrócić ten zaszczytny tytuł temu, komu się on naprawdę należy.
Fascynaci „ożywionych obrazków” wiedzieli, że prawdziwy sukces i popularność może zapewnić im dopiero produkcja pełnometrażowa (czyli trwająca ok. godziny), a więc taka, którą będzie można pokazać w kinie jako samodzielny film, a nie jako miły, lecz często lekceważony dodatek poprzedzający właściwy seans. Za pierwszy pełnometrażowy film animowany przez bardzo długi czas uchodziła „Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków” (reż. David Hand, prod. Walt Disney), która opatrzona takim właśnie hasłem weszła do kin 21. grudnia 1937 roku, tak naprawdę jednak disnejowski hit był dopiero ósmą (!) tego typu produkcją na świecie. Pierwsza długometrażowa animacja powstała w 1917 roku w słonecznej Argentynie, jej tytuł brzmiał „Apostoł”, zaś dumnym twórcą był Quirino Cristiani. „El Apostól” składający się z „58 tys. oddzielnych obrazków-wycinanek wykonanych przez jedną osobę” (!) to satyra na ówczesnego prezydenta, demagoga i populistę. Cristiani nie bez przyczyny gwiazdą swojego filmu uczynił takiego właśnie bohatera – w tamtym czasie Argentyńczycy żywo interesowali się polityką i co zrozumiałe, cenili satyrę godzącą w zachowania notabli. Zgodnie z przewidywaniami „Apostoł” okazał się przebojem – niestety, kolejne filmy Cristianiego nie miały już tak wiele szczęścia. Satyry polityczne szybko tracą na aktualności, taki też los spotkał następne produkcje Argentyńczyka – jedną z nich „Peludópolis” (1931), pierwszy dźwiękowy film animowany – los ten spotkał już na etapie produkcji. Niemniej jednak osiągnięcia i zasługi Quirino Cristianiego dla dalszych dziejów filmu rysunkowego pozostają nieocenione. Zapytacie może dlaczego nie zyskał należących mu się przecież sławy i uznania? Powód jest prosty i prozaiczny: Cristani nie posiadał wystarczających środków ani na skuteczną reklamę, ani na dystrybucję, którymi dysponował za to Disney. Innym problemem był temat filmu rysownika z Argentyny – hermetyczny, szybko tracący na aktualności, mało ciekawy dla widzów z innych zakątków świata. Baśń o królewnie Śnieżce znali i kochali natomiast wszyscy, a wkrótce niemal wszyscy mieli poznać i pokochać jej ekranizację. Utalentowany twórca z Ameryki Południowej nie miał szans w starciu z rodzącym się imperium wujka Walta.
Aby oddać sprawiedliwość wszystkim tym twórcom, których nazwiska nie przebiły się do powszechnej świadomości, podaję Wam spis pierwszych ośmiu pełnometrażowych filmów animowanych – produkcji poprzedzających słynną disnejowską „Królewnę Śnieżkę”:
1. „El Apostól” (1917), reż. Quirino Cristiani (Argentyna)
2. „Sin dejar rastro” (1918), reż. Quirino Cristiani (Argentyna)
3. „Das Abenteuer des Prinzen Achmed” (1926), reż. Lotta Reiniger (Niemcy)
4. „Peludópolis” (1931), reż. Quirino Cristiani (Argentyna)
5. „Roman de Renard” (1931), reż. Władysław Starewicz (Francja) – pierwszy pełnometrażowy film lalkowy
6. „Nowyj Gulliwer” (1935), reż. Aleksander Ptuszka (Rosja)
7. „Die Sieben Raben” (1937), reż. bracia Diehl (Niemcy)
Mam nadzieję, że udało mi się choć trochę zmienić Wasz sposób patrzenia na rysunkowe produkcje. Historia tego gatunku jest równie bogata, co intrygująca, a utożsamianie filmów animowanych wyłącznie z obrazami dla dzieci jest niedopuszczalnym uproszczeniem. Zanim przy pomocy łatki filmów dla najmłodszych poskromiono animacje, potrafiły one nie tylko zachwycać i śmieszyć, ale też ekscytować, gorszyć, porywać tłumy, a nawet ocalać życie. Kto by pomyślał, że taki potencjał może drzemać w niepozornych obrazkach?
(Przy opracowywaniu tego artykułu korzystałam ze wspaniałej książki Małe wielkie kino autorstwa Pawła Sitkiewicza, którą serdecznie polecam uwadze wszystkich, którzy chcieliby dowiedzieć się więcej o tak pięknym i tak wciąż niedocenianym filmie animowanym.)
Autor: Karolina Osowska