„Smak curry” – nie pieprz tak dużo, daj trochę soli…

Pod grubą warstwą bollywoodzkiego kiczu filmowe Indie oferują prawdziwych ludzi. Opis filmu sugerował połączenie „Masz wiadomość” oraz „Julie i Julii” z domieszką „Hotelu Marigold”. Te tropy okazały się jednak błędne – „Smak curry” nie stara się upiększać Indii, zamiast tego adekwatnie do rzeczywistości prezentuje ubogie dzielnice, zadbane, choć niewystawne mieszkania oraz rzekomo pyszne jedzenie, które jednak nie kusi swoim wyglądem. To miła odmiana po kolorowych i pełnych przepychu musicalach, z którymi kojarzymy kino z tamtego rejonu świata, a przy tym sygnał, że możemy od indyjskich produkcji wymagać trochę więcej.

 

Punktem wyjścia dla fabuły jest pomyłka firmy działającej na terenie Bombaju, dowożącej posiłki przygotowane przez panie domu ich pracującym mężom. Jedna z nich, Ila, martwi się brakiem zainteresowania ze strony małżonka i próbuje zdobyć jego uwagę wybornym curry. Z powodu pomyłki danie trafia jednak do Sajaana, pracownika działu roszczeń u progu emerytury. Oboje zaczynają ze sobą korespondować i zwierzać się sobie ze swoich kłopotów…

           

…tylko że ja w to nie wierzę. Trudno mi dociec, z jakiego powodu po zdawkowym liście Sajaana, który nawet nie podziękował za przygotowane jedzenie (!), Ila decyduje się na powierzenie temu nieznajomemu mężczyźnie swoich najintymniejszych problemów, zamiast od razu przyznać się mężowi do cudzej pomyłki i ugotować mu swoje popisowe curry na kolację. Frajer i tak by pewnie tego nie docenił.

           

W takim wypadku pewnie nie mielibyśmy filmu. Bardziej przemówiły do mnie losy Sajaana, zgorzkniałego po śmierci żony odludka, który nie cieszy się sympatią ani sąsiadów, ani współpracowników. Przyglądający się wspólnemu spożywaniu posiłku przez mieszkającą nieopodal rodzinę przypomina wilka z wiersza Jarosława Iwaszkiewicza, zastanawiającego się „a ja co?” Posiłki, a później liściki wymieniane z Ilą stanowią dla niego więcej niż dla niej – on nie ma nikogo, podczas gdy ona mogła szukać rady u ciotki (której nigdy nie widzimy na ekranie; czyżby inspiracja panią Wolowitz z „Teorii wielkiego podrywu”?!) albo u matki, które są doświadczonymi mężatkami i z pewnością doradziłyby jej lepiej niż zupełnie przypadkowy człowiek.

           

Podoba mi się jednak konstrukcja filmu, w ramach której obserwujemy zmiany dokonujące się w bohaterach za sprawą systematycznego powracania do tych samych miejsc (np. kuchnia, balkon, biuro, stołówka, zatłoczony autobus) i porównywania sposobu zachowań bohaterów, np. w relacji z otoczeniem albo przez nowe podejście do tego samego problemu. Uparcie powtarzane są również niektóre chwyty stylistyczne, jak choćby słuchanie w tym samym czasie przez znajdujących się w innych miejscach bohaterów tej samej piosenki (choć w innych wykonaniach), nagłe znikanie muzyki spowodowane niespodziewanym wtargnięciem Shaikha, współpracownika Sajaana, czy wreszcie przesuwanie w czasie spotkania głównych bohaterów, mające na celu sfrustrować przynajmniej część widowni. Shaikh, jako nowo zatrudniony outsider, spełnia w przypadku Sajaana podobną rolę, jak niewidziana ciotka dla Ili – powiernika i katalizatora zmian, jak również głównego źródła filmowego humoru postaci.

           

Warto zauważyć, że listy spełniają swoją funkcję terapeutyczną i powodują przemianę obojga bohaterów, co doprowadza do jedynego słusznego – moim zdaniem – zakończenia. W tle subtelnie zarysowano problematykę nierówności płciowej („Gdybym miała syna, nie musiałabym się martwić o pieniądze…”) czy społecznej (wątek ślubny), ale we wszystkich tych sferach życia klarowniejszy obraz przedstawiła „Dziewczynka w trampkach” z Arabii Saudyjskiej. Twórcy „Smaku…” sugerują, że ich produkcja może być odczytywana jako komedia romantyczna, ale jak dla mnie zdecydowanie za dużo tu chorych, zmarłych i nieszczęśliwych ludzi, za mało komedii i za mało romantyzmu. Debiut fabularny Ritesha Batry broni się za to jako trochę zabawny dramat skrojony pod gust masowej widowni.   

 

Ritesh Batra

 

Reżyser i scenarzysta pochodzenia hinduskiego. Syn kupca i nauczycielki yogi dorastał w Bombaju (alternatywna nazwa: Mumbaj). Dzieli życie pomiędzy rodzinnym miastem a Nowym Jorkiem, gdzie studiował reżyserię w Tisch School of Arts. Uczestniczył również w zajęciach dla scenarzystów i reżyserów w Sundance. „Smak curry” to jego debiutancki film pełnometrażowy. Wcześniej, między 2008 a 2012 rokiem, nakręcił trzy krótkie metraże. 

 

RECENZJA ZOSTAŁA PRZYGOTOWANA W RAMACH AKTYWNEGO UCZESTNICTWA REDAKTORA FILMOWO, JAKUBA NEUMANNA W ALL ABOUT FREEDOM FESTIVAL 2013.

 

Autor: Jakub Neumann

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz