Poprzez charakterystyczną muzykę, czcionkę napisów końcowych oraz styl reżyserski ma się wrażenie, że za całość odpowiedzialny jest znowu Allen i proponuje nam kolejny po „Bierz forsę i w nogi”, „Zeligu” i „Słodkim draniu” mockument – tym razem autotematyczny. Tak jednak nie jest - autorem obrazu jest Robert B. Weide. Dokumentalista postawił mistrzowi pomnik za życia – a niewykluczone przecież, że ukończy jeszcze z dobry tuzin nowych filmów, nim opuści ziemski padół. Sztuką jednak po lekturze tej swoistej laurki nie przekonać się do autorskiego kunsztu komika czy polubić jego osobę jeszcze bardziej, a uwierzcie – mnie naprawdę nie trzeba było już przekonywać, a po obejrzeniu uwielbiam go jeszcze bardziej.
Oczywiście śledzimy poczynania nowojorczyka od dzieciństwa (bohater oprowadza nas po ówczesnych strategicznych zakątkach), kariery młodocianego twórcy kawałów dla „New York Timesa”, początków estradowych (z klarnetem i bez), wczesne komedie, przez woltę stylistyczną na rzecz produkcji bergmanowskich - ambitniejszych, poważniejszych, choć niekoniecznie udanych - aż po w pełni autorskie (komedio)dramaty, czyli naznaczone coraz większym (w pełni zasłużonym) sukcesem komercyjnym czasy najnowsze. Reżyser przybliża nam ważniejsze wydarzenia z życiorysu artysty, dominujące wątki w jego twórczości (śmierć, magia, miłość), większość tajników realizacyjnych tytana pracy (wciąż ta sama stara maszyna do pisania, szuflada z nowymi pomysłami na żółtych - ale nie ze starości – kartkach), niektóre ciekawostki z planu czy poza nim…
Barwne życie w tak krótkim filmie musiało zostać przedstawione pobieżnie – trochę na zasadzie „The Best Of” – jako najlepsza możliwa wizytówka wszechstronnego talentu twórcy. Film przybrał postać dynamicznej pigułki, w której kolejne produkcje przewijają się jak w kalejdoskopie (jedne zaprezentowano w obszerniejszych fragmentach - przede wszystkim tych zabawnych - inne nie zostały nawet wymienione). Ta elektryzująca pastylka nie nudzi ani przez moment (najciekawszy fragment to ten, gdzie widzimy zestresowanego młodego bohatera wygłaszającego debiutanckie stand-upy).
Oczywiście - jak to w retrospektywnych dokumentach bywa – widzimy przede wszystkim „dobrą stronę medalu”, lecz nie przemilczano także niewygodnego skandalu obyczajowego, niemrawych początków jako komika czy klapę „Wspomnień z gwiezdnego pyłu”. Wypowiadają się: on sam (podejrzanie rozluźniony jak na swoje standardy) oraz ważniejsi współpracownicy - siostra-producentka Letty Aronson, menager Jack Rollins, scenarzyści (Douglas McGrath, Marshall Brickman), operator Gordon Willis, partnerki-aktorki (Diane Keaton, Louise Lasser), aktorki-muzy (Scarlett Johansson, Penelope Cruz, Naomi Watts, Muriel Hemingway, Dianne Wiest, Mira Sorvino), aktorzy (Sean Penn, John Cusack, Larry David, Owen Wilson, Martin Landau, Josh Brolin, Tony Roberts), a także koledzy po fachu (Martin Scorsese, Chris Rock), prezenter Dick Cavett, biograf Eric Lax, krytycy filmowi, matka Nettie Konigsberg (z archiwaliów) oraz… ksiądz. Kogo brakuje? Oczywiście nie uświadczymy wypowiedzi Mii Farrow (co ciekawe nie usłyszymy także wypowiedzi aktualnej żony, Soon Yi Previn, ani żadnego z dzieci Woody’ego).
Sam Allen pozostaje sympatyczny i ironiczny – względem siebie, swoich obsesji, swoich dokonań. Widzimy człowieka, który jedynie swoim szerokim talentem, niespełnionymi ambicjami i nieustanną pracą osiągnął niebywały poziom artystyczny, sukces komercyjny oraz uznanie filmowego światka. Postać, która wyłania się z projekcji filmu, to niecierpliwy, pełny niewyczerpanych pomysłów tytan pracy, którego właściwie nic nie cieszy – zamiast reżyserować woli oglądać baseball, zaś największe dzieła najchętniej nigdy by nie upublicznił…
Wybitna, niezmordowana jednostka – do nienormalnych świat należy!
Autor: Filip Cwojdziński