„Milion sposobów…” Milion powodów, by lepiej przemyśleć scenariusz

Po budżetowo raczej skromnym „Tedzie” i jego ogromnym sukcesie komercyjnym (i braku porażki artystycznej) producenci chyba nie żałowali kasy na kolejny obraz Setha MacFarlane’a. Czterdziestoletni Amerykanin to przede wszystkim ojciec genialnego serialu rysunkowego „Family Guy”, którego jednak nadmierna eksploatacja (na jesień zapowiadana jest trzynasta seria) ujemnie wpływa na legendę jego, jak i swojego największego „dziecka”. Poza główną ideą serialu odpowiedzialny jest za głosy większości postaci tam występujących - nie mógł więc nie podłożyć głębokiego głosu (a la pies Brian Griffin) tytułowemu misiowi w debiucie reżyserskim. Równolegle z perypetiami rodziny Griffinów realizowany jest również animowany dużo słabszy sitcom „American Dad” (w planach jedenasty sezon), a w dalszej przeszłości Seth jako animator współpracował  także przy kultowych kreskówkach Cartoon Network: „Krowa i kurczak”, „Laboratorium Dextera” czy „Johnny Bravo”. 

 

Debiutujący – twarzą! - na dużym ekranie MacFarlane sam wygląda jak postać z kreskówki. Takie też są, proponowane głównie przez niego, żarty – nie zawsze pasujące do konwencji aktorskiej. Seth jeszcze nie do końca przekonuje jako aktor, choć może z czasem się rozwinie. O ile przy zaangażowaniu w liczne projekty starczy mu czasu na ulepszanie scenicznego warsztatu, ale kto wie, czy jako reżyser nie będzie kiedyś klasykiem pokroju – przykładowo – Mela Brooksa czy bliższego stylistycznie Judda Apatowa? A jak to bywa w przypadku komedii, nie każdy musi kupować jego przewrotnego poczucia humoru. MacFarlane ma bowiem wyraźną słabość do żartów rynsztokowych i infantylnego sentymentalizmu – jak mniemam w zamierzeniu mocno ironicznego. Nie zapomniał też o swoim znaku firmowym: obśmianiu amerykańskiej „pokazówkowej” poprawności politycznej. Również  bohaterowie „Miliona sposobów…” (by nie pisać pełnego tytułu!) są względem siebie tolerancyjni - dopóki nie zetkną się z Żydówką czy Arabem. Akurat żarty antygejowskie nieco stonowano w porównaniu z „Tedem”. Być może to „zasługa” obecności na planie Neila Patricka Harrisa w znaczącej roli antagonisty Alberta (MacFarlane), Foya. Rywala – żeby nie było – w pojedynku o kobietę. Godzi też – w przejaskrawionej formie - w niekonsekwencję u katolików (prostytutka, która pragnie zachować z partnerem czystość aż do ślubu). Ponadto reżyser przejawia wyraźną smykałkę do komicznego ukazywania przemocy. Nie tylko przesadzone, niespodziewane, nierzadko groteskowo przeciągnięte sceny przemocy, ale i alogiczne, często histeryczne zachowania bohaterów (scena z grzechotnikami) bawią najbardziej. Nie zapomniał też o tak charakterystycznych dla wszelkich wcześniejszych produkcji nawiązaniach popkulturowych – tym razem kłaniają się Django (Jamie Foxx) i dr Emmett Brown (Christopher Lloyd) z „Powrotu do przyszłości” – i zabawach z konwencją (zwracanie się do widzów, by doprecyzować niejasny żart).

 

Mimo jednego z najbardziej odstraszających zwiastunów w sezonie, „Milion…” nie okazuje się aż taki zły. Jednak to nadal blady cień wcześniejszych produkcji. To co mogło wzruszyć w przypadku reprezentanta buddy movie, jakim był „Ted”, tutaj – obcując ze sztampową i dosyć mdłą historią przeniesioną do westernowych realiów - może wręcz mierzić. Parę głównych bohaterów przewidywalnie skontrastowano na zasadzie lustrzanego odbicia spodziewanych archetypicznych postaw: zakompleksiony pierdoła Albert kontra dzielna, a do tego świetnie strzelająca Anna (Charlize Theron). Nowa znajoma pomaga farmerowi odegrać się na swojej byłej, Louise (Amanda Seyfried), lecz czuć na kilometr, jak to się skończy. Wszystko ukazano oczywiście w typowy cukierkowo uproszczony sposób i skrajnie niepoważnie (trochę allenowsko) – w końcu to humor amerykański.

 

Jednak nawet gwiazdorska obsada (Liam Neeson, ponownie Giovanni Ribisi, a nawet przemykający przez ekran Ewan McGregor i Ryan Reynolds) w starciu ze zbyt gęstym stężeniem sucharów (kosztem naprawdę mocnej i zabawnej historii) nie do końca ratuje tę produkcję. Aspekt techniczny decyduję się pominąć w rozważaniach, gdyż w obecnych czasach osiągnięcie przyzwoitego (a czasem lepszego niż przyzwoity) poziomu przy stosunkowo niewielkim nakładzie środków nie stanowi większego problemu dla filmowców. Obecność atrakcyjnych, mieniących się kadrów nie wydaje się po prostu istotna w przypadku komedii. Czasem wręcz niedoskonałości dodają uroku niewypieszczonym dziełom tworzonym na kolanie. Tak się zastanawiam się, czy Pythoni (mistrzowie w osiąganiu gigantycznego efektu mikroskopijnymi kosztami) pokusiliby się na parodię westernu, gdyby zdecydowali się na czwartą fabułę. Nie mam wątpliwości, że wyszłoby im lepiej. W końcu sześć głów to nie jedna – choć w kompilowaniu scenariusza pomagali MacFarlane’owi Alec Sulkin oraz Wellesley Wild – twórcy nowego serialu „Dads” (związani także z „Family Guyem”).

 

O ile sceptycznie można podchodzić do nadchodzącej dalszych przygód Teda na wielkim ekranie, tak z całą pewnością po seansie „Miliona…” stwierdzimy,  iż miliona kontynuacji nie doczeka nigdy. „Ted” był wulgarny, bardziej kąśliwy, a do tego kończył się ładnym morałem. No i przede wszystkim bawił – przy całym sentymentalizmie, na który nie mógłby pozwolić sobie inny buddy movie. Teraz dostajemy zaledwie banalne love story wypatroszone z bardziej treściwego mięsa.

 

Autor: Filip Cwojdziński

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz


Załóż własną stronę internetową za darmo Webnode