„Magia w blasku księżyca” – słodka, powoli rozchodząca się trucizna

Od dobrych kilku lat Allen kręci filmy-pocztówki, za miejsca obierając sobie  europejskie miasta: była już Barcelona z nieśmiertelnym Gaudim, oddychający historią Rzym, deszczowy Londyn, romantyczny Paryż, wreszcie mamy malowniczą Prowansję…

 

Przechadzając się po nich z kamerą, ukazuje (a jednocześnie przełamuje) stereotypy dotyczące tych miejsc i ich mieszkańców. W „Vicky Cristina Barcelona” wyśmiewał stereotyp gorących Latynosów, „wolnej miłości” i życia artystycznej bohemy, w „O północy w Paryżu’’ romantyczno-kiczowaty wizerunek stolicy, a w „Zakochani w Rzymie” przemysł turystyczny i  programy reality-show. Wybór otoczenia nigdy nie jest przypadkowy. Każdy, kto miał szansę odwiedzić rejony Lazurowego Wybrzeża wie, że w żadnym innym miejscu w Europie nie doświadczymy czystej „magii” i radości życia tak jak tutaj – nie sposób nie doznać (jakże banalnego !) zachwytu nad skąpaną w słońcu Prowansją. Doprowadziło mnie to do smutnej refleksji, dlaczego Allen nie nakręcił dotąd filmu w Polsce  – trudno oczekiwać podobnej egzaltacji od mieszkańca Katowic czy pracownika Huty Warszawa…

 

„Magia w blasku księżyca” wpisuje się zatem w „pocztówkowy’’ etap twórczości Nowojorczyka, jednak pomimo lokalizacji mamy wrażenie, że powrócił stary, dobry Allen  – ten, którego znamy z „Annie Hall” czy „Purpurowej róży z Kairu”.

 

Bynajmniej, nie chodzi tu o fabułę bo jest ona prosta i do bólu przewidywalna  -  nie jest to zresztą żadnym zarzutem wobec filmu, bo każdy fan Allena wie, że nie o fabułę i akcję tutaj chodzi. Reżyser świadomie prezentuje nam kiczowatą historyjkę o londyńskim  iluzjoniście z lat 20. XX wieku, który udaje się na południe Francji, aby przejrzeć sztuczki koleżanki po fachu –  Sophie Baker.

 

Allen kolejny raz po „Purpurowej róży z Kairu’’ i „O północy w Paryżu” cofa się do przeszłości. Ukazując nam cały splendor życia dawnej arystokracji, z ich  ogromnymi posiadłościami z basenem i „egzotycznymi podróżami” na Bora-Bora i Galapagos, Allen przedstawia na wskroś pesymistyczną tezę, że życie bywa piękne, a nawet zawiera w sobie odrobinę magii, ale tylko dla tych, którzy mają pieniądze. Również wiara w magiczne sztuczki i seanse spirytystyczne jest przywilejem bogatych  – w końcu to oni od wieków roztaczają mecenat nad artystami, wydając absurdalne kwoty od pstryknięcia palców. Świetnie to zresztą oddaje postać równie bogatego, co głupiego Brice’a, wyśpiewującego serenady dla ukochanej – ogrom pustki emocjonalnej i dobrobytu rodziny Catledge przywodzi na myśl duszny nastrój „Wielkiego Gatsby’ego” Fitzgeralda.

 

Mimo pięknego opakowania, tj. uroczego anturażu, malowniczych widoków i pięknych strojów ten „cukierek”, jaki wydaje się wciskać  nam Allen jest w środku gorzki.  „Magia w blasku księżyca”  nie jest  wprawdzie  tak  depresyjna i przygnębiająca  jak „Blue Jasmine”, jednak nie ma już tej lekkości filmów z ostatnich lat. Rzucane (niby mimochodem) przez Colina Firtha cytaty z Nietzschego podziałają jak zimny prysznic na każdego, kto choć przez chwilę miał wrażenie, że jest to kolejna naiwna komedia romantyczna. Sam Allen od początku nas zwodzi i w każdym momencie, gdy widz oczekuje romantycznego rozwiązania, zgodnego z komediowym schematem, sprowadza akcję na zupełnie inne tory.

 

Colin Firth występuje tu w roli kolejnego alter-ego Nowojorczyka, a jego monologi – niczym głos Allena z off-u nie dadzą ani na chwilę o tym zapomnieć. Reżyser powraca w filmie do swoich ulubionych tematów: zbrodni i kary, rozważań nad istnieniem Boga i (bez) sensem życia, filozofią miłości i związków międzyludzkich. Można nawet posunąć się do twierdzenia, ze w tym filmie ten zdeklarowany ateista daje najpełniejszy wyraz swoich poglądów na kwestię Bóg kontra nauka. Jest to już jednak głos człowieka z licznymi wątpliwościami i pełnego pokory – już nie tak brutalnie cynicznego jak w „Zbrodniach i wykroczeniach” czy „Wszystko gra”. 

 

Ukazując w kontraście dwie postawy - racjonalnego do bólu Stanleya i naiwnej, wierzącej w metafizyczne zjawiska Panny Baker, siebie samego lokuje gdzieś po środku.  Widz wychodzi jednak z seansu szczęśliwy i pocieszony. Dlaczego ? Ponieważ reżyser nie odbiera nam prawa do tych krótkotrwałych, złudnych chwil szczęścia i powtarza za Freudem, że potrzebujemy ich aby poprawnie funkcjonować. Niby to żadna nowość, ale jakże pokrzepiająca !

 

FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA HELIOS GDYNIA.

 

 

Autor: Alicja Hermanowicz

Forum:

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz