Najbardziej przerażająca i najdłuższa lekcja dojrzewania, jaką widziało kino. Najnowszy film Amata Escalante jest pełen sprzeczności. Od początku nastawiamy się na mocne, naturalistyczne kino w konwencji thrillera, a film otwiera scena, której nie powstydziłoby się kino gore. Wydawałoby się, że w tej chwili napięcie zacznie rosnąć, a widz spodziewa się kolejnych okrutnych scen. W tym momencie reżyser robi jednak gwałtowny zwrot w kierunku typowego „slow cinema”: akcja osadzona jest gdzieś na meksykańskiej prerii, dominują dalekie plany przy ograniczeniu ujęć z bliska, w filmie brak muzyki niediegetycznej, a sam film jest właściwie opowiedziany obrazami.
Dopiero teraz poznajemy główną bohaterkę filmu – 12 letnią Estellę, która przeżywa swoją pierwszą miłość do młodego kadeta. Dlaczego to właśnie ona jest centralną postacią, a nie tytułowy Heli ? Reżyser zastosował bardzo ciekawe rozwiązanie narracyjne - mimo że dziewczynka znika w połowie filmu, to wokół niej toczy się cała akcja. Podskórnie, mamy wrażenie, że to właśnie jej dramat jest najważniejszy. Przed Hiszpanem, tę sztuczkę stosował już Antonioni, a całkiem niedawno Asghar Farhadi w „Co wiesz o Elly’’. U Escalante nie służy ona jednak, jak u poprzedników zbudowaniu dramaturgii – u niego jest to zabieg estetyzujący. Reżyser zaczyna od przedstawienia brutalnego męskiego świata, w którym rządzi prawo pięści i zemsty, następnie film uderza w ton ballady o miłości dziewczynki do starszego chłopca.
Gdy Estella jedzie z chłopakiem samochodem, słyszymy muzykę, która przywodzi na myśl portugalskie fado. Na szkolnym boisku rozmawiają dziewczynki w szkockich spodniczkach i białych podkolanówkach – czy coś w tej scenerii może wzbudzić niepokój? Rzeczywiście, gdyby wyciąć z filmu kilka mocniejszych scen moglibyśmy potraktować film jako mocno przeciągniętą, miłosną balladę. Samochód, w którym bohaterowie słuchają muzyki jest jednak tym momentem przejścia, gdzie bohaterowie tracą niewinność. Od tego momentu nic nie będzie takie samo.
Film najlepiej ogląda się z perspektywy młodej bohaterki i jej pierwszych doświadczeń miłosnych. Gdy bohaterowie stają na drodze mafii narkotykowej, a ta brutalnie się z nimi rozprawia, widz najchętniej schowałby się pod łóżko jak młoda bohaterka. Na to jest jednak za późno – tutaj wkracza rzeczywistość w swojej najbardziej prymitywnej formie. Przed dorosłością nie ma już odwrotu. Dosłownie i w przenośni kończy się dzieciństwo bohaterów.
Przemoc jest w „Heli” strywializowana, sprowadzona do filmiku na YouTube, przez co przyjmuje dość groteskową postać. Możemy czuć się trochę oszukani – degradacja młodzieńczego świata, jego unicestwienie powinno mieć wymiar tragiczny, budzić silne emocje. Reżyser manipuluje widzem w podobny sposób do Michaela Hanekego – nie pozwala mu na odczuwanie współczucia, za to sprawia, że czuje się współwinny. Jedyną reakcją na zło jest obojętność, a po akcie przemocy następuje wielkie milczenie.
Filmowi trochę brakuje konsekwencji – część brutalnych scen ukazana jest poza kadrem, część dzieje się na naszych oczach. Escalante pozwala nam przyglądać się z bliska naturalistycznej scenie tortur, by później pokazać z oddali i w zwolnionym tempie jak Heli mści się na oprawcach. Rzeczywistość z niemal dokumentalnymi ujęciami miesza się u niego z liryzmem, co momentami gubi widza, jednak świadczy o niebywałym talencie reżysera.
Mimo, że brutalnych scen jest niewiele, nie sposób o nich zapomnieć – niby nic się nie stało, ale życie bohaterów w jednej chwili zmieniło się w piekło, a główna bohaterka z podlotka w podkolanówkach, stała się kobietą. Gdy pod koniec filmu Estella wraca do domu, wydaje się nietknięta. Fizycznie przypomina dziewczynkę z początku filmu, wiemy jednak, że musiała przeżyć koszmar. To chyba najbardziej przerażająca i najdłuższa lekcja dojrzewania, jaką widziało kino.
RECENZJA ZOSTAŁA PRZYGOTOWANA W RAMACH AKTYWNEGO UCZESTNICTWA REDAKTORA FILMOWO, ALICJI HERMANOWICZ W ALL ABOUT FREEDOM FESTIVAL, KTÓRY ODBYWA SIĘ NA TERENIE TRÓJMIASTA.
Autor: Alicja Hermanowicz