Rodzina - choć często sprawia nam problemy, to kochamy ją nad życie. I choć czasami daje nam powody do wstydu, potrafimy jej wybaczyć bez względu na wszystko. Owszem, tego nie zaznamy w każdej rodzinie... ale w tej, ukazanej w „Wielkim weselu”, z pewnością tak.
Missy i Alejandro to szczęśliwi narzeczeni, którzy lada dzień mają zamiar się pobrać. Ale to nie oni są najważniejsi w tej całej historii. Większą uwagę zwrócono bowiem na potyczki podstarzałych, i jakby się mogło wydawać, dojrzałych ludzi. To tylko pozory, bo oglądając film mamy wrażenie, jakbyśmy śledzili pierwsze miłosne relacje nastolatków. Don (Robert De Niro) i Ellie (Diane Keaton) to stare, dobre małżeństwo... tyle, że po rozwodzie. Teraz, podczas ceremonii zaślubin ich przybranego syna, muszą udawać wciąż kochającą się parę. Nie ułatwi im tego aktualna partnerka Dona - Bebe (Susan Sarandon), którą zżera zazdrość, zwłaszcza wtedy, kiedy okazuje się, że między dawnymi małżonkami wcale nie jest aż tak źle.
Nie ukrywam, że tę produkcję wybrałem głównie za sprawą Roberta De Niro. Starsze filmy z jego udziałem zawsze kojarzyły mi się z mafijną niepoprawnością. Teraz, kiedy ma on już swoje lata, kojarzy mi się jedynie z ciepłymi i przyjemnymi rolami. Takiej spodziewałem się po „Wielkim weselu”, i szczerze mówiąc nie zawiodłem się. Również za sprawą Diane Keaton seans nabrał niezwykłego klimatu. Aktorka, która utkwiła w mej pamięci jako partnerka Jacka Nicholsona (za sprawą filmu „Lepiej późno niż później”), doskonale wypadła również przy De Niro.
Kiedy okazało się, że podczas seansu będę miał okazję podziwiać jak zwykle przeuroczą Amandę Seyfried, stwierdziłem, że chyba lepiej już być nie może. Myliłem się, bo reszta obsady również wypadła nienagannie. Wspomniana już wcześniej Susan Sarandon, Katherine Heigl, a co najważniejsze Robin Williams, wcielający się w postać zdziwaczałego, jak na komedię przystało księdza, stworzyli wokół głównych bohaterów na tyle ciekawą otoczkę, że całe dzieło nabrało dodatkowych atutów.
„Wielkie wesele” to jedna z tych produkcji, po które sięgam najchętniej. Pozytywna komedia, gdzie wcale nie muszą dominować wyszukane (często na siłę) teksty, bo cała „heca” opiera się raczej na przypadkowych zrządzeniach losu. I to chyba było kluczem do sukcesu, bo osobiście śmiałem się na głos nie raz. Tego filmu z pewnością nie można porównywać do tych najlepszych, ale w moim odczuciu spełnia on minimum przyzwoitego kina, które ogląda się z największą ochotą.
Autor: Marek Plutowski